12.05.2015

Uciekaj Bo! Uciekaj! Czyli jak zwyciężyłam w II Ultramaratonie Podkarpackim

Niby bieg na własnych śmieciach. Na dystansie, z którym już jestem ciut zapoznana. Niby wśród przyjaciół i na znajomej trasie, po której miejscami też kilka razy biegałam. Niby, że siebie znam na wylot, a Rzeszów dał mi przecież w kość ostatnimi czasy. Niby nie miało być niespodzianek. A jednak...

Trudno pisać, czy miałam jakieś plany i oczekiwania związane z Ultramaratonem Podkarpackim na dystansie 53 km. Zwłaszcza w obliczu ostatnich falstartów. Tak naprawdę, to na przestrzeni kilku minionych tygodni zmieniały się te plany dość dynamicznie. Jeszcze w marcu chciałam go przebiec naprawdę mocno. W kwietniu zmienić miałam strategię, a start ten potraktować bardziej lajtowo i treningowo. Ostatecznie jednak zmieniłam zamiar, by w maju postawić na "bieg dobry i uczciwy". Po prostu. Bez ópodlania i ómierania, ale za to z satysfakcją dobrze i rzetelnie wykonanej roboty. 

Strategia nie była więc specjalnie skomplikowana. 1) Na początku biegnij za wolno. 2) Nie szalej do 35 km. 3) A potem już oby tylko do mostka (42 km), o resztę pomartwimy się później. 4) Szanuj tytan swój, co w wolnym tłumaczeniu znaczyć ma "nie zrób sobie Bo krzywdy". 5) Pobiegnij tak, aby było dobrze :) Powinnam też wspomnieć, że ostatnie 3 tygodnie to ostro do pieca dawałam. Tygodniowo po 70-80 kg, dużo krosów, podbiegów i zbiegów plus rower i kilka naprawdę mocnych treningów pływackich (do szkółki się zapisałam). Trzy dni przed startem wciąż czułam się dość zmęczona i trudno było mi przewidywać na co i na ile tak naprawdę mnie stać. Naprawdę nie wiedziałam...

Goł!
Start II Ultramaratonu Podkarpackiego na dystansach 53 km i 70 km zaplanowany był na godz. 5.00 (ultrasi na 115 km polecieli trzy godziny wcześniej) z samego centrum Rzeszowa, z rynku. 

I tak spełzamy i ściągamy przed piątą rano na ten rzeszowski rynek, my biegacze. Kolorowi jesteśmy. Kompresyjni. Ponumerowani i uśmiechnięci. Podobna radość, ale też i pewne zdziwienie maluje się na twarzach osób, które właśnie opuszczają rzeszowskie knajpy po udanych Juwenaliach i nieco chwiejnym krokiem, z otwartym piwem i nadgryzionym kebabem zmierzają do domu, choć może raczej krążą i lewitują między nami życząc wszystkim powodzenia i pytając na ile to ten ultramaraton biegniemy. Ja tylko na 50 kilometrów, odpowiadam. I sama stukam się w głowę. Tylko na pięćdziesiąt, Bo. Tylko.

Ostatnie fotki, kopniaki, buziaki na szczęście, ostatnie przybite piątki i życzenia powodzenia. Krótka odprawa w głowie (że Run Bo! pamiętaj o planie i że bez szaleństw!) i 3 - 2 - 1 - goł!

3 - 2 - 1! Goł! Fot. ArsDent
Ja spokojnie, z tyłu, bez żadnych przepychanek tuptam sobie delikatnie i skrupulatnie realizuję punkt pierwszy planu. Tędy czasem jeżdżę do pracy, tutaj raz rowerem byłam, a na tym rondzie zawsze na mnie trąbią myślę, mijając kolejne znane mi z codziennego życia arterie, którymi wybiegamy z miasta. I słucham co mi tam ciałko podpowiada. Jak łydka, którą nadwyrężyłam dość mocno na treningach ostatnio i do otejpowania oddać musiałam. Jak biodro się czuje pytam oraz prawa (a może i lewa) stopa? Jak brzuch. Wszystko dobrze, otrzymuję meldunek, w porządeczku, można lecieć dalej. No może poza jednym porządeczkiem... siku! Na 4 km uświadamiam sobie, że z tego wszystkiego, to ja do tojka przed startem pójść zapomniałam. Miiisiu! Pierwszy raz w życiu się zdarzyło... No zapomniałam! Nic to, myślę przeczekam, dramatu jeszcze nie ma, zobaczymy jak daleko dowiozę :)

Biegłam więc spokojnie. Mniej więcej tak do 7 km spokojnie, bo wreszcie zbiegliśmy z asfaltu i dotarliśmy do lasu. A co ja poradzę, że zieleń (zajebiście soczysta zieleń była!), ścieżki, górki i błoto działają na mnie - jakby to powiedział AbradAb - jak na staruszka viagra? No co poradzę? Że przyspieszać zaczynam, wariować, mijać "leeewą wolną", puszczać na zbiegach oraz hopsa kicać przez kałuże? No nic nie poradzę. Również na to, że drugi punkt planu został już teraz całkiem skreślony. Tylko na podbiegach idę. To już mam sprawdzone, że pewne nachylenia zdecydowanie szybciej pokonuję marszem niż męcząc się i zmuszając do biegu. A na dodatek złapię też oddech, napiję się, zjem i odpocznę.

Taki las i taka zielona zieleń była. Fot. ArsDent
Nie pamiętam na którym kilometrze (15? 16?) zamajaczyła się mi przed oczami z przodu "ta w różowym", a potem "jeszcze jedna w czarnym". Nie wiem gdzie to było, ale grunt, że znalazłam cel i punkt odniesienia, bo do tej pory to w takim niedookreśleniu biegłam, nie wiedząc czy ja to bardziej z przodu, czy też może z tyłu bardziej jestem (jakby to miało jakieś znaczenie). Dobiegłam więc do dziewczyn, przykleiłam się i starałam się trzymać ich (naprawdę dość mocne) tempo. Oj, pamiętam. Wtedy pomyślałam, że raczej nie dam rady utrzymać się za nimi. Naprawdę skubane biegły szybko i wcale pod górkę nie odpoczywały...

Nastał jednak zbieg i... you know what I mean :) Zaryzykowałam i sadząc naprawdę wielkie i długie susy wyprzedziłam najpierw jedną, a potem, zanim się zorientowała, drugą. Ha! Dajcie mi następną! To jest to! Te momenty! Jest bieg. Jest moc i radość. Jest zajebiście pojechany w kosmos śpiew ptaków i ta zieleń najzieleńsza z możliwych! Świerszcz świerszczy. Błękitne niebo! Różowe podkolanówki. Żółte łąki. Jaranko! Ale jest fajnie i kolorowo! Aaa! Uwielbiam.

Te momenty
A że trasa raz wiodła lasem i górskimi ścieżkami, raz asfaltem pomiędzy budzącymi się do życia wsiami, nie było nudno. Góra dół, góra dół. Zakręt skręt. Podbieg. Zbieg. A ja biegłam. Taśmy oznaczające trasę powiewały na wietrze, a ja biegłam. I pod górę szłam. Z uśmiechem na twarzy. A potem znowu biegłam. A taśmy powiewały...

A taśmy powiewały... Fot. ArsDent
I stoi sobie taki dziadek przed jedną chałupą, stoi, patrzy na nas, pali papierosa, stoi i patrzy. A widząc mnie, otwiera jeszcze szerzej oczy i mówi ze zdziwieniem "Ooo, to i kobiety biegno!" Ano biegno biegno, odkrzyknęłam, pomachałam i pognałam dalej. 

Zaraz zaraz. Skoro on na mój widok tak się zdziwił, to czy to możliwe, aby przede mną nie było żadnej kobiałki? Nieee, absolutnie niemożliwe. Zaraz zaraz, a może jednak? Ile on miał tego szluga wypalonego? Jeśli połowę, to mógł tam z minutę stać lub dłużej, kalkuluję i dumam. Niee, niemożliwe. Na pewno jakaś biegła przede mną, tylko dziadek nie zauważył, albo zołza taka szybka, że śmignęła, zanim on do płota podszedł, kropka. Ale niepokój zasiany został...

22 km. Biegnie mi się zajebiście, mknę, w ogóle nie czuję zmęczenia, nogi lekkie, brzusio pełny, a siku z 4 km jakby się wchłonęło :) Jeszcze tylko drugie tyle i jestem na mostku (42 km), a o resztę pomartwię się później. Tymczasem przed Tyczynem stoją pierwsi kibice. Krzyczą, klaszczą, motywują. I mówią to, czego się obawiałam (ale też bardzo chciałam) usłyszeć. "Jesteś pierwszą kobietą". ŁUP. Serio serio jestem? Pytam, bo jednak nie wierzę. Serio serio, słyszę. Jesteś. ŁUP, łup. I wtedy wszystko się zaczęło.

No i co poradzę? Fot. Robert Sz. 
Jasne, że została radość i pragnienie życia chwilą, podziwiania kolorków oraz cieszenia się tymi momentami. Jasne, że było fajnie i z uśmiechem przyjmowałam kolejny dźwięk garmina informujący o następnym odhaczonym kilometrze. Jasne, że tak. Jednak stopniowo, coraz bardziej i skuteczniej, ogłuszana byłam TYM głosem. Że jesteś Bo pierwsza, że taka szansa, że z pewnością goni cię ta w różowym, a ponieważ wygląda na mocną, to ucieczka zapewne nie będzie łatwa. Widziałaś ją przecież na agrafce, jest maksymalnie 500 metrów za tobą, a tu jeszcze półmaraton ze sporym hakiem. Trzeba gnać, trzeba uciekać Bo. Trzeba spiąć poślady, nie oglądać się, nie podziwiać okolicy, tylko gnać! Gnać Bo! Run! Biegnij.

Ta w różowym...
No to biegłam. Pod górę żwawy marsz, fufufu (dzięki wam, o skitury) i wyprzedzanie panów. Z górki jeszcze większy ogień, długie susy i wyprzedzanie kolejnych. Na punkcie żadnych tam odpoczynków, pogaduszek i śmichów chichów, tylko woda w bidon i znowu lufa do przodu. A taśmy powiewały... Naprawdę gnałam. O ile można gnać będąc już po 30-tce, tzn. po 30 kilometrze :) Wiem, że pod górkę i z górki mogę mieć przewagę, wszak chyba jestem posiadaczką najdłuższych różowych podkolanówek we wsi :) Najgorzej dla mnie, to ścigać się po płaskim, zwłaszcza w końcówce. Tego nie umiem, nie lubię i nie zamierzam robić. Tego chciałam uniknąć. Więc Ruuun Booo! Run!

Ta trasa jest specyficzna i ciekawa - mówił Robert, sędzia główny UP, na odprawie (BTW same zawody zorganizowane zostały per-fe-kcy-jnie!). Do 35 km jest górsko, terenowo i zróżnicowanie. Potem już prawie płasko, a ostatnia ósemeczka to gładki jak stół asfalt do mety. Warto zostawić sobie siły na ten fragment, gdyż sporo można na nim zyskać i odrobić - zalecał Robert. Oczywiście zapamiętałam. Ba! Ja nawet w drugim punkcie planu to odnotowałam. Ale co z tego? Jak echo kołatały mi się teraz - za 30-tką - te słowa w głowie. Oraz stwierdzenie, które usłyszałam od Grześka na ok 28 km, że fajnie lecisz Bo i czy aby dobrze rozłożyłaś siły...

Że na ostatnim fragmencie można wiele zyskać. Czy dobrze rozłożyłam siły. Że wiele można odrobić. O ile ma się siły. Jak się je zachowa na koniec. No ale skąd ja mam kurwa po czterech godzinach biegu wiedzieć czy dobrze rozłożyłam siły? Zwłaszcza jak goni mnie ta jedna? No skąd? Oby do mostka.

Tak, u nas na Ukrainie wciąż jeździmy na czarnych blachach :) Fot. Gniewko Born2run.pl 
Ludzie często pytają, o czym myślę podczas biegania. A więc uwaga, odpowiadam teraz, jak dogłębny i fascynujący dyskurs wewnętrzny prowadziłam z sobą przez ostatnie 20 km Ultramaratonu Podkarpackiego. Czy jej ucieknę. Jak bardzo jest mocna. I jak daleko / blisko jest za mną. Że pamiętaj Bo, wtedy kiedy ty przechodzisz w marsz, ona na pewno przyspiesza. Że niechby ją szlag trafił. Wstydzę się teraz tych myśli, ale ja jej ("tej w różowym") szczerze i z całego serca nie lubiłam! Życzyłam jej wszystkiego złego! Niedobra Bo. A przecież ta dziewczyna tak samo mocno się starała, tak samo bardzo chciała i walczyła ze swoimi słabościami. A może nawet bardziej. A ja zwymyślałam ją w duchu, tylko za to, że depcze mi po piętach i może odebrać to zwycięstwo. Niedobra Bo, że tak myślała. Naprawdę, źle mi z tym... Duchowo to ja totalnie nie nadaję się na zwycięzcę :)

Ale wróćmy do mnie, bo wciąż biegnę, a taśmy powiewają. Oby tylko do mostka umiejscowionego na 42 km, oby tylko do mostka. Potem już tylko znane mi z niedzielnych wybiegań chaszcze nad rzeką, umówiony i czekający na pewno z utęsknieniem support na rowerze oraz ostatnia ósemka prosto do mety.

Walka
Do mostka jeszcze spoko biegłam. Coraz wolniej, ciężej i boleśniej, ale biegłam. Taśmy powiewały, a żaby z przyrzecznych szuwarów niewiarygodnie głośno kumkały, czym jednak wcale nie zagłuszały tego cholernego niepokoju, gdzie "ta w różowym". Ale po 43 km zaczęła się prawdziwa walka. Naprawdę bardzo trudna, piekielnie długa i karkołomna walka ze wszystkim. Z bólem całego ciała, upałem, głową odmawiającą posłuszeństwa oraz impulsem, który pod byle pretekstem kazał przechodzić mi w marsz i odpoczywać. I tym pierdolonym, obsesyjnie niemal ogarniającym całą mnie głosem. Pamiętaj Bo, kiedy ty idziesz, ona na pewno łapie drugi oddech i jest tuż za tobą. Oczami wyobraźni widziałam jak dogania mnie 50 m przed metą i zabiera "moje" zwycięstwo. Nie było wyjścia. MUSIAŁAM biec. Krzyczałam na siebie w duchu, niemaniemogę powtarzałam, metę wizualizowałam, cierpiałam i biegłam. A taśmy powiewały.

Im bardziej bolało, tym szerzej uśmiechałam się do zdjęcia. Ostatnie 3 kilometry. Fot. Janusz W.
Docieram do umówionego miejsca spotu z moim supportem, a tam nic... Pusto*. Później okazało się, że "za szybko biegłam i byłam przed czasem", więc to moja wina :) Na szczęście pojawili się inni znajomi, którzy jadąc na rowerach obok, okazali się być niezastąpionym wsparciem. Również dlatego, że wysłałam ich na czaty, jak daleko za mną jest "ta w różowym"** Kurde, ta myśl była naprawdę obsesyjna, do tej pory nie mogę ogarnąć, jak bardzo mną zawładnęła. Ale to chyba ona też cały czas trzymała mnie w pionie i nie pozwalała się poddać. Kilka razy przeszłam w marsz, raz popłakałam się z bezradności i niemocy, że tak bardzo chcę, a nie mam już siły. Ze dwa razy wkurwiłam na wszystko, w tym również na "całe to pieprzone bieganie". Przesuwałam się jednak do przodu, biegłam. Jeszcze tylko 4 km, jeszcze trzy, tylko dwa.

Eskorta! Fot. Janusz W. 
Koniec bulwarów, ul. Chopina i aleja pod Kasztanami. Wtedy już uwierzyłam, że to może się udać! Zwłaszcza jak pod wpływem dopingu przechodniów oraz dźwięku bębnów podbiegłam pod niewielką górkę przy multimedialnej fontannie. I ujrzałam to... Dwóch harleyowców podkręcających wrrrum wrrrum obroty w swych rumakach i mówiących do mnie, że witamy, że jazda i że zapraszamy teraz do mety! W eskorcie motocykli biegłam! Czujecie! Wrrrum wrrrum! Niesamowite to było! A emocje, radość i wzruszenie, po prostu nie do opisania! Serio. Zniknął ból, chore myśli, nie było już "tej w różowym". Byłam tylko JA i TA CHWILA! Oraz wpadnięta w ostatnim momencie do głowy myśl, aby tak jeszcze machnąć kilka pĄpeczek PRZED metą, co też z radością i po uprzednim upewnieniu się, że nic mnie rzecz jasna nie goni, uczyniłam. Smashing Pąpkins w końcu! - mamusia musi dawać przykład :) Zrobiłam więc te pĄpki, wstałam, uśmiechnęłam się i dumnie przekroczyłam linię mety. Zwyciężyłam!

Pudło, pudełko, pudełeczko. Brakowało mi cię! Fot. Marek W. 
To był dla mnie bardzo trudny bieg. Nie tyle ze względu na trasę, która była wręcz fantastyczna i nie ból fizyczny, który jest przecież tylko bólem. Było bardzo ciężko, ze względu na presję, którą sobie (oj głupia) sama narzuciłam, by dowieźć to zwycięstwo do końca. Naprawdę współczuję ludziom, którzy na co dzień walczą o najwyższe lokaty, tu trzeba mieć dopiero mocną głowę, by nie oszaleć od tego ciągłego samopoganiania, szacun. I choć na zdjęciach wszędzie niby uśmiechnięta i radosna, tak przysięgam, że w trakcie wcale łatwo nie było, a ostatnie kilometry i towarzysząca im walka, bezradność, kryzysy, ómieranie i ból zostaną w mej głowie jeszcze na bardzo długo. Jeśli nie na zawsze... 

Ale udało się! I tego zwycięstwa oraz szczęścia na mecie nic i nikt mi już nie odbierze! Tak jak i nikt nie odda Wam czasu, który straciliście na czytanie taaakiej długaśnej relacji :)

* mój support dotarł na metę 5 minut po mnie :)
** a "ta w różowym" (pozdrawiam, gratuluję i dziękuję za motywację!) - 11 minut później.  

14.04.2015

Popsuty 8. Półmaraton Rzeszowski

Zjebałam - jak to literacko określił ojciec Błażej. No po prostu, najzwyczajniej w świecie, zjebałam. Mogłabym zwalać winę na zbyt okrągły czip, który ciążył przy bucie niczym kula u nogi. Mogłabym narzekać na grzejące jak w sierpniu słońce oraz wiatr urywający głowę oraz dziwną godzinę startu. Skarżyć się na złe samopoczucie ostatniego tygodnia lub obarczać odpowiedzialnością pomaratońskie zmęczenie... Mogłabym. Ale i tak nic nie zmieni faktu, że zjebałam. I 8. Półmaraton Rzeszowski odciśnie znaczące piętno na mej dotychczasowej karierze sportowej... A jeszcze większe na psychice :)

10-kilometrowy półmaraton
W skrócie. Chciałam pobiec poniżej 1:40. Już po pierwszych trzech kilometrach czułam, że będzie ciężko, ale postanowiłam zawalczyć, w końcu nie bez powodu zwą mnie boska. Nie raz kończyłam już przecież zawody z tętnem 187 lub wyższym, dlaczego więc miałoby się teraz nie udać, rajt? A więc gnałam jak głupia do przodu prowadząc z sobą fascynujący wręcz dialog, że jeszcze tylko 16 km. Iiile? Szesnaście, spoko Bo, dasz radę :)

Nieszczęsne czystałosiem... 
Kiedy zaczął mnie dusić pasek od pulsometru (co jeśli się zdarza, dzieje się już na ostatniej prostej) wiedziałam, że może być niefajnie. Najpierw zsunęłam go więc na pas, a potem niczym gwiazda rocka rzucająca pałeczki perkusyjne w kierunku rozentuzjazmowanego tłumu, tak również ja ściągnęłam go szybko i rzuciłam kibicującemu koledze. Poczułam ulgę. Krótkotrwałą ulgę, bo zaczął dusić mnie z kolei biustonosz. O-oł, tego jeszcze nie grali, a mamy 6 kilometr. Co robi więc Bo, gdy biustonosz nie pozwala jej oddychać? Nie, spox. Nie rzuca nim w tłum. Ale rozpiąć zawsze może, ufff, jak dobrze...

I tak trzymając nadal to cholernie głupie tempo gnałam tak sobie do przodu, uwolniona i zadowolona, że wreszcie nic mnie nie dusi. No może oprócz wiatru nie dusi (bo ten oczywiście w twarz i to pełną gębą) oraz braku tchu, który nagle zaczął mi wyraźnie, coraz wyraźniej doskwierać. Normalnie nie było czym oddychać, a lampa z nieba nie ułatwiała sprawy! O-oł po raz drugi. Nie podoba mi się. Nie lubię. Naprawdę mi się to nie podoba i naprawdę nie lubię! Więc jak gdyby nigdy nic, przechodzę sobie kurde w marsz. Aco. Zabroni mi ktoś? Normalnie zajebiście, idę sobie. Potem jednak ogarniam się, podejmuję kolejną próbę i podłączam pod grupę biegnącą na 1:40. Noo, w grupie znacznie lepiej i raźniej. Mniejszy wiatr i tempo spokojniejsze jakby jakoś. Będzie dobrze. Może dojadę w tym pociągu do jakiejś większej stacji niż tylko do 8 km? Dojechałam, do 10 km.

Podczas gdy jedni biegną, inni oddają się pasji łowienia dłuuugimi wędkami. Fot. Krzysztof  Kapica, Nowiny24.pl 
Bo nagle ktoś jakby odłączył mi zasilanie. Wyciągnął wtyczkę, wcisnął off, zasłonił panel słoneczny, zgasił światło. Pojawiły się mroczki przed oczami, kręćki w głowie i gumowe nogi. Game over. Game over. Game over. Ciut się przestraszyłam, przystanęło mi się, uklękło, a potem już ciut bardziej świadomie usiadło na najbliższej ławce. Po kilkunastu sekundach (a może kilkudziesięciu?) poczułam się już niby całkiem dobrze, ale wiedziałam, że dla mnie dzisiejszy półmaraton się skończył. Game over. Game over. Game over. I tylko tym wszystkim zatroskanym, przebiegającym obok sportowcom odpowiadałam (siląc się na najszerszy z możliwych i najserdeczniejszy uśmiech), że wszystko ok. Wszystko ok! Tak, ok! Głowy nie dam, ale chyba kilka razy wspomniałam również ciut głośniej, że pierdolę to bieganie, czym wprawiłam ponoć co poniektórych w przedziwne rozbawienie, nie kumam :) 

I tak potem leżałam sobie 15 minut na tej ławce z nogami w górze, wygrzewając się na słońcu i myśląc. Że co teraz. Że jestem do niczego. Że którędy najszybciej na linię mety po depozyt (najnormalniej w świecie nie chciało mi się biec po "jakieś głupie 1:45 czy 1:50"). Że jestem do niczego. Tak tak, wszystko ok, dziękuję - wyrywali mnie z zamyślenia ci zatroskani biegacze. Ja po prostu pierdolę to bieganie. I czy ja jeszcze kiedykolwiek będę umiała biegać. Czy to ma sens. Że szkoda medalu, bo pewnie ładny i ciężki. Czy nie lepiej teraz w domu rosół gotować i kapustę smażyć, a nie biegać w jakiś durnych półmaratonach. Że nie mam ostatnio farta do tego Rzeszowa myślałam. Że jestem do niczego.

Kic kic
Na szczęście pomyślałam też, że skoro dla mnie nie ma już ratunku i skoro nastał tak dramatyczny koniec mojego biegania, to może chociaż przydam się na coś i do czegoś. I pomogę Bartkowi pozającować grupę na 2 godziny. Będę jak Kargol, rozmarzyłam się... Poczekałam więc, wstałam, po czym znowu usiadłam, bo mroczki, kręćki i gumowe nogi, potem znowu wstałam, przedstawiłam się grzecznie nadbiegającej grupie dwójkołamaczy i zaczęłam z nimi biec. Zagaduję, silę się na głupie dowcipy, robię "echo" pod mostem, klaszczę i krzyczę na kibiców, czemu to oni nie klaszczą i nie kibicują, w końcu od czego są, bo przecież nie od biegania. A gdy na punkcie odżywczym zabrakło napojów, to porwałam pięciolitrowy baniak wody od wolontariusza i potem sama serwowałam ją wszystkim chętnym. Taki mobilny punkt odżywczy zrobiłam hehe, przez dwa kilometry go dźwigałam. Gadałam z Bartkiem, znowu coś tam głupiego do grupy rzuciłam (kurde, strasznie to trudne takie "zaangażowane" zającowanie, naprawdę trzeba mieć gadane).

Kic kic. Chlip chlip. Fot. Błękitna.tv
I tak zagłuszając swój wewnętrzny głos wkurwu, zgrywając przed sobą, że przecież nic takiego się nie stało, człapałam sobie do mety udając, że pomagam, a tak naprawdę to oni pomagali mi... Fajnie było zającować, fajnie obserwować tę radość, dumę i satysfakcję, że się udaje. Fajnie było im krzyknąć pół kilometra przed metą, że teraz "ogień z dupy". Naprawdę z wierzchu było całkiem fajnie... Tylko w środku straszny żal, smutek i gniew. I świadomość, że jestem do niczego. Jesteś.

Co teraz?
Ten start jest dla mnie dobitnym przykładem, że bez treningów trudno o fajne wyniki. Oraz potwierdzeniem tezy, że wszystko, absolutnie wszystko, co udało mi się do tej pory w sporcie ekhmm... osiągnąć, własnej pracy i harówce zawdzięczam. Żaden tam talent, lekka łydka, urok osobisty czy wrodzona szybkość gazeli. Tymi ręcyma i tymi nogyma sama i wyłącznie sama na to wszystko zapracowałam! Sama! Rzemieślnikiem zwykłym jestem, niczym więcej. Który, jeśli zrobi i wytrenuje co trzeba (a z reguły nawet ciut więcej) ma szansę na jakiśtam zadowalający wynik. I który - jeśli chce teraz coś ciekawego osiągnąć, lub przynajmniej utrzymać obecny (ubiegłoroczny) poziom - pracować musi jeszcze mocniej i bardziej. Trenować, zajeżdżać się i zaharowywać. Psia mać. 

W czy problem spytają, przecież Bo, ty lubisz się masakrować i męczyć. Oczywiście, że lubię odpowiem. Nie wyobrażam sobie życia bez sportu, bez wyzwań, celów oraz tego cholernego zmęczenia i upodlenia na treningu. Bez gór, bez roweru? Bez kraula? No way. Tylko, że ja nie chcę znowu do tego więzienia! Nie chcę za kratki, gdzie Wielki Jaśnie Pan Sport wyznacza i definiuje tryb mojego życia. Nie chcę myśleć tylko i wyłącznie w kategoriach dystansów i życiówek oraz robić wszystkiego w rytmie tętna oraz kadencji. Nie chcę, by sport stał się (znowu) moim życiem. Nie! Nie! Nie!

Ale życiówki to ja owszem i chętnie :) 

Jak żyć? 

BTW. To temat jednego z wpisów, który siedzi mi w głowie od ponad roku i pewnie nie doczeka się jednak publikacji, bo zbyt osobisty jest i ckliwy... Wpis pod roboczym tytułem: "Czy lepiej być szczęśliwym, czy lepiej mieć życiówki i pudła". Tak filozoficznie i prowokatorsko (bo oczywiście, przecież i bynajmniej, można mieć jedno i drugie, rajt?) Tak refleksyjnie więc... Wpis o roboczym zakończeniu: Więc zanim zaczniesz gonić następnego króliczka (ty nazywasz to oczywiście marzeniami), zatrzymaj się na moment. I pomyśl, czego tak naprawdę szukasz, czego się boisz i przed czym kurwa tak naprawdę uciekasz.  Bo może to wszystko nie warto. 

A wracając do mnie. Plan jest więc taki, aby znowu wziąć się do roboty. Łatwiej jest mi teraz i przyjemniej (mryg!), poza tym nadal (na szczęście) trwa jaranie na trenowanie. Dobrze, że nauka przyszła tak szybko i sparzyłam się na pietruszkowym starcie, a nie np. w rywalizacji o mistrzostwo świata, nie? Muszę tylko uważać z tym trenowaniem i cały czas mieć się na baczności. Granica między pasją a obsesją jest bowiem bardzo cienka i śliska. A bywa, że niewidoczna nawet czasem, gdyż Jaśnie Pan Sport przebiegły jest i sprytny w tej swojej zachłanności i różnych chwyta się sposobów, by mnie znowu sobą omotać i wsadzić za kratki.
Ale ja się nie dam. Żadnej recydywy. 

1.04.2015

Jaranie na trenowanie

Obudził się miś ze snu zimowego. Rozciągnął, ziewnął, rozejrzał dookoła. I zachciało mu się wreszcie trenować. 

Wiedziałam, że ten moment nadejdzie! Wiedziałam! I cieszę się, że do tej pory nic nie robiłam na siłę, bo byłoby z tego więcej szkody niż pożytku. Grunt to słuchać siebie i robić to, co się chce i lubi. Kropka. 

A misiowi się serio na mocne trenowanie zebrało! Na rower, podjazdy i bolącą dupę ochoty nabrał, za krossami, interwałami i drugimi zakresami tęskni. Ba! Nawet pĄpki i brzuszki znowu zaczął miś robić oraz ciut odważniej do drążka podchodzi (wciąż jedynie uprawiając tylko #wiszing) (ale i tak liczą się chęci). Ambitne rysuje plany. Priorytety ustala. I jak się tylko nie wpierdoli w jakieś drzewo, samochód czy inną niespodziewaną ścianę, to może być całkiem fajny i ciekawy sezon. Tak sobie misio przeczuwa. Wypoczęty jest w końcu i wyspany. 

Miną lata świetlne, zanim ja stabilnie i bezpiecznie czuć się będę z lemondką :( 
Będą więc dwa starty główne tego roku (kategoria A) - po sztuce na bieganie i tri. Na początku czerwca Rzeźnik wraz z Krasusem, a dwa miesiące później triathlon i 1/2 IM w Gdyni

Na tę Gdynię to jaram się strasznie. Zawsze chciałam tam wystartować, a teraz przy okazji certyfikowaną imprezę IM sobie odfajkuję (a może i lansiarski plecak dostanę). Zamierzam mocno podciągnąć rower (przecież lemo!) i pourywać jeszcze kilka minut ze stref oraz być może coś z biegania i pływania. Ambitnie (i chyba trochę na wyrost, ale zobaczę jak pójdą przygotowania) ustalam plan na 5:15. Aco. 10 zł te zawody w końcu nie kosztowały, więc - ostrzegam - zamierzam sobie odbić każdego zainwestowanego grosza!

A Rzeźnik spytacie, co z Rzeźnikiem. No wreszcie się potwierdziło, że startujemy i że #WyzwanieNBR się odbędzie. Też jaram się strasznie, ale równie bardzo (a może i bardziej?) boję. Że nie podołam, że biorę zbyt dużo na siebie, że nie sprostam oczekiwaniom i nadziejom, które Krasus we mnie pokłada itd. On wścieka się strasznie na to moje jojczenie, więc już tyle, milknę, morda w kubeł, sza! Ale i tak bardzo się tego obawiam. Ojoj!

Treningowo przed Rzeźnikiem Ultramaraton Podkarpacki (kategoria B) na najkrótszym (55 km) dystansie chcę polecieć. I zamierzam to zrobić raczej szybciej niż wolniej, w końcu gram u siebie i pomogą mi ściany. To będzie sprawdzian przed Rzeźnikiem, a dla Krasego dowód, że jednak się pomy... ups, zapomniałabym, morda w kubeł. Że jednak dobrze sobie chłopak dobrał partnera :)

A skoro już o własnych śmieciach mowa, to nie mogę sobie odmówić również przyjemności wystartowania w rzeszowskiej połówce już 12 kwietnia (wszak tam rok temu zostałam najszybszą we wsi!). Do wyniku ubiegłorocznego (życiówka! 1:35) się pewnie nie zbliżę, ale poniżej 1:40 to przyzwoitość nakazuje pobiec, rajt? Będę się starać. A jak nie, to chociaż mocny trening zaliczę. Też dobrze.

No i lipiec. W lipcu czeka mnie jeszcze fantastyczna przygoda z triathlonem i górami! Oravaman, a więc Karkonoszman po słowacku na dystansie 1/2 IM. Mimo, iż to prawie 113 km w górach, 2300 m przewyższenia na bajku, podjazdy o 12% nachyleniu nawet oraz ponad kilometr up biegiem i to bez supportu (Wybiegany! już mi Cię brakuje!), to jednak zawody w szufladce B umieszczam. Musiałam wybrać między tym a Gdynią. Oravaman ma być przygodą i pierwszym ha! triathlonowym startem zagranicznym. Mają być emocje, pot i łzy, piękne widoki i fantastyczne wspomnienia. A może nawet pĄpki. I będą. Taki przynajmniej jest plan na dziś.

A wczoraj rzutem na taśmę zapisałam się jeszcze na triathlonową olimpijkę w Przechlewie. Ponieważ to dopiero we wrześniu, na razie nie zakładam nic. Oprócz rzecz jasna pĄpastycznego spotkania z triathlonowym odłamem Smashing Pąpkins, bo oprócz ojców, zjedzie się tam prawie cała nasza rodzinka!     

A więc w sumie dobrze wyszło, że misio przebudził się, rozciągnął, ziewnął i spojrzał dookoła, nie? I że się tak zajarał na to trenowanie. Ale zanim ów słodziak zacznie się rozgrzewać i machać łapkami... to może tak jeszcze odrobina drzemki? Tylko tak 5 minut, Tylko 5 minut. Tylko...

27.03.2015

Luzy rajtuzy... Czyli 21. Maratona di Roma

Ani jebut. Ani życiówka czy rzymski kiosk rozpierdolony. Jak ja kurde tę relację z maratonu napiszę? Kto będzie chciał czytać o deszczu, wietrze, śliskiej kostce brukowej, niskim tętnie i generalnie dość przyjemnym biegu? Do 35 kilometra przyjemnym rzecz jasna. I że na dodatek trochę odmitologizował mi się ten dystans? Królewski ponoć, a tu - aż wstyd się przyznać - taki normalniejszy się stał. Ot, do przebiegnięcia. 

O ile się już do Rzymu dotrze, bo okazało się, że dzień przed naszym wylotem, z powodu strajku włoskich kontrolerów odwołano wszystkie loty Ryanaira do Rzymu. A jakże. Tak więc oprócz nerwowego sprawdzania prognozy pogody na niedzielę (będzie padać czy nie i od której) na kilkunastu różnych stronach (w tym na onecie, gdzie zawsze zapowiadają słońce), wstrzymując oddech wciskałam również F5 na stronie przewoźnika oczekując pojawienia się nieszczęsnego komunikatu: "lot odwołany". Ufff, nie pojawił się. Nie odwołano.

"Dla każdego pogoda jest taka sama". "Lepszy deszcz niż upał". "Może padać, byleby tylko wiatru nie było" - czyli standardowe racjonalizowanie sobie kiepskich warunków pogodowych przez biegaczy. A zapowiadano 8 st. C, deszcz, dużo deszczu oraz - nie mogło być inaczej - wiatr z dość sporą prędkością, a może nawet burzę. Lepszy deszcz niż upał. Dla każdego pogoda jest taka sama. Poza tym, oczywiście że wszystko jest w porządku, w końcu jesteśmy we Włoszech, w Rzymie, w tym Rzymie i na tym maratonie, więc na co tu narzekać? Jest dobrze. I będzie dobrze. Poza tym lepszy deszcz niż upał. Byleby tylko nie wiało (wiało).

Ściana chwały w Marathon Village. A w pakiecie startowym m. in. ten plecak, koszulka i paczka makaronu :)
Fot. KPS 
I z takim to oto nastawieniem, oczapkowani i okapturzeni wraz z rzeką podobnych nam ludzików w kolorowych woretexach ruszyliśmy niedzielnym dżdżystym porankiem pod Koloseum. Gladiatorzy! W krótkich gaciach, pstrych podkolanówkach i butach zawiązanych na cztery kokardki.

A było nas ponoć 12 tysięcy...

Introduzione
Pisałam już, że maraton ten nie był moim priorytetowym startem. Nie przygotowałam się, nie czułam tych treningów, słupki z endo zamieniłam na skitury, lajtowe śmiganie po górkach lub człapanie wzdłuż rzeki z muzą w uszach. Tak mi było dobrze. I już. Tego potrzebowałam, a że nie lubię się sobie sprzeciwiać i działać wbrew woli, postanowiłam też nie walczyć o jak najlepszy wynik, tylko po prostu pobiec. Najładniej i najluźniej jak się da. Dla uspokojenia sumienia zrobiłam jednak raz 30-kilometrowe wybieganie 2 tygodnie przed maratonem oraz spontanicznie machnęłam wcześniej 12 km WB2. Żeby nie było, że ja tak całkiem z ulicy się tam wzięłam :)

Może nie czułam wielkiego stresu czy strachu, bo w końcu i przed czym, ale takie delikatne podekscytowanie i miłe motyle w brzuchu były pod tym Koloseum. Czułam, że dzieje się coś ważnego i wielkiego i że jestem tego częścią. Że gram jakąś rolę w tym całym spektaklu i to jeszcze w jakiej scenerii! Ogrom okolicznych murów symbolizujących - jakby nie patrzeć - potęgę ludzką, był najlepszym z możliwych tłem dla maratończyków wyruszających na kilkugodzinną przygodę z własnym ja oraz na walkę ze swoimi słabościami. Odliczanie, głośna muzyka, brawa i okrzyki "GLADIATORE!" - czy będę nudna, jeśli napiszę, że ciary i że znowu się wzruszyłam? Kurde, te momenty startu w maratonie są równie wzniosłe i wielkie jak potem przekraczanie linii mety. Jesteś Panem Świata o niezwykłej mocy i ogromnej sile. BOhaterem, gladiatorem jesteś! Lepsze to niż odlot. Uwielbiam ten stan :)

Gladiatore! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com
Piano
Czy miałam jakiś plan na ten maraton. Jakiśtam miałam, nie będę ściemniać :) Na przykład taki, że fajnie byłoby się nie upodlić i w ładnym stylu oraz przyzwoicie ukończyć cały dystans. Że chyba raczej na pewno poniżej 4 godzin, a po cichu to marzyłam o mniej niż 3:45. No dobra, przyznam się. Najbardziej to pragnęło mi się dwie trójki z przodu wybiegać. Ambitnie jak na przyzwoity wynik, prawda? No ale ja jednak chyba tak muszę. I prędzej to ja poprzeczkę ominę, niż przewieszę ją na niższy poziom. Ale też - postanowiłam sobie - nie będzie dramatu, jeśli się nie uda.

Taki więc taki oto plan: ładnie, luźno i przyzwoicie z rozglądaniem się po trasie i podziwianiem miasta, gdzieś w okolicach tempa 5:10 - 5:15.

Za "ładnie" odpowiedzialne były nowe, różowe podkolanówki ZeroPoint. Śliczne są. I nie wiem, czy to kolor czy elastyczna i miękka tkanina oraz odpowiednio długa długość (!) sprawiły, że naprawdę czułam tę kompresję! Nogi miałam lekkie, radosne i zadowolone, że sobie tak hopsa fajnie biegną. Nawet po tym bruku. Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że ze wszystkich kompresyjnych skarpów, jakie mam (Lidl, CEP i Compressport), te są zdecydowanie najlepsze i najwygodniejsze. Serio.

"Luźno" było w wersji dla prasy :) Jakby jednak okazało się, że nie zmieszczę się w tych sześciu godzinach...

A za "przyzwoicie" byłam już odpowiedzialna tylko, wyłącznie i przede wszystkim ja.

Correre
A więc uskrzydlona tym wzruszającym momentem startu, 22 marca 2015 r. o godz. 8:51 wyruszyłam (Run Bo!) na swój czwarty w życiu maraton. Z racji deszczu i chłodnego, dość nieprzyjemnego wiatru zrezygnowałam z biegu w krótkim rękawku. Dobra to była decyzja stwierdzam, jak było cieplej podciągałam rękawy, jak zimniej zaciągałam na dłonie i chuchałam sobie do środka.

Dziwnie się mi biegło na początku. Nic nie boli, nie ciągnie, nogi lekkie, a tempo jakieś takie spokojne. Po kilku kilometrach dogrzałam się i poczułam ten fun. Prrr, stój dzika bestio musiałam uspokajać siebie w duchu, bo nijak nie potrafiłam wolniej niż 5:00, tak było przyjemnie. Podziwiałam okolicę, wzdragałam na liczne śmieci rozrzucone dosłownie wszędzie, machałam do przechodniów oraz kierowców w samochodach, odklaskiwałam kibicom szanując, że im się tak chce stać i moknąć w deszczu. Bo padało. W zasadzie tak do ok. 30 km to lało przez cały czas z drobnymi przerwami na podmuchy wiatru. Jako ciekawostkę dodam, że widziałam kilku biegaczy, którzy w woretexie (taka nowa odzież techniczna wykonana z worka na śmieci, tudzież peleryna przeciwdeszczowa zakupiona od ulicznych sprzedawców za 5 euro) przebiegli całe 42 km! Oszalałabym chyba od tego szeleszczenia. Przysięgam.

Różowe skarpy! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com
Pensiero
A ja biegłam. Ze średnim tętnem nieprzekraczającym (ja!) 160 (!!!) bpm. Czasem się wyłączałam, czasem znów wracałam do trybu ON i odbierałam bodźce z zewnątrz, na przykład w postaci zabytków, których rzecz jasna nie rozpoznawałam, serwowanych napojów na punktach, bramek z międzyczasami czy śliskiej kostki brukowej, na której to niejednego prawie bym orła spektakularnie wywinęła. I myślałam. Ile to jeszcze kilometrów przede mną myślałam, jak tam Kris leci i ach jaki piękny widok na Bazylikę Świętego Piotra! Kim są Alfredo i Gulio, za których plecami uprawiałam drafting, gdy wiało, ciekawe co to za kolumna i plac oraz co by było gdyby świeciło słońce, a nie padał deszcz. Ale wiadomo, lepsze to niż upał. Nad sobą sobie myślałam, o przemijaniu, planach, generalnie o różnych różnistych rzeczach, które na ten blog się raczej nie nadają :) No i kiedy wreszcie będzie kurde 32 kilometr tj. kiedy zacznie się ten maraton. Myślałam.

O przepraszam, za połówką odnotowałam jeszcze, że zaczynają boleć mnie nogi, co oczywiście było pokłosiem braku dłuższych wybiegań i mocniejszych treningów... Zajebiście, a tu jeszcze drugie tyle. Niech bolą, co począć, a żeby nie było im smutno, to od 30 km zaczęła doskwierać mi (nowość!) lewa pachwina, a stopy coraz głośniej zaczynały mówić "nie" brukowanej nawierzchni. Wreszcie się coś dzieje! I tak pogrążona w tych myślach dotarłam do 32 kilometra... Nie wiem jak, ale chyba, z tej radości, że zbliżamy się już do końca, machnęłam go sobie (aco?) w tempie 4:57. Tak się biega maratony, ha!

A wracając do myśli, to zeszły już one trochę na inne tory. Czy będzie ściana. I kiedy mnie łupnie. Dlaczego te stopy tak bardzo bolą. I nogi. Ach ta cholerna kostka brukowa! Starałam się jeszcze chłonąć atmosferę, komunikować z tłumem, cieszyć biegiem, zwłaszcza, że przestało padać, wbiegliśmy w atrakcyjne turystycznie rejony centrum i coraz więcej kibiców na trasie robiło naprawdę dobry i jakże użyteczny hałas. Naprawdę się starałam! Ale myśli były jednak coraz głośniejsze. Darły się. Wrzeszczały. Że boli. Że ile jeszcze. Że miałaś się przecież Bo nie upodlać, a tymczasem biegniesz w bardzo dobrym kierunku. I że po co ci to. Ała.

Padało... Fot. Sikellia News 
I jeszcze jedna taka myśl, dziwne, bo do tej pory nigdy się nie pojawiała... Czy lepiej napierać tak długo i mocno ile sił w kosmosie w dość szybkim tempie nie martwiąc się co potem, czy może lepiej stopniowo zwalniać i w sposób kontrolowany przechodzić w człap? Czy lepiej cisnąć na maxa i paść 2 km przed metą, czy spokojnie, ale doczołgać się jakość do końca? Wybrałam - oczywiście, że tak! - opcję pierwszą. W końcu Bo. I uruchomiłam standardowe już motywatory: Dajesz Bo! Jeśli nie możesz - przyspiesz! Skup się na technice! Zuch dziewczynka!

Oraz odkryłam nowy sposób. Najważniejsze to nie zagłębiać się w tych złych myślach o zmęczeniu, że nie dam rady i nie mogę. Kiedy się pojawiają, natychmiast trzeba je skasować, zresetować, otrząsnąć się (nawet w realu luzując ręce i górną część ciała) oraz ruszyć do przodu tak, jakbyśmy po prostu zaczynali trening. Serio działa! Czyli - słuchajcie jeszcze raz, bo nie będę powtarzać - nie tylko nie nawiązuję rozmowy z wewnętrznym głosem "nie mogę" i nie przekonuję go, że jednak dam kurde radę. Żadnych rozmów! Nic nie słucham, nic nie mówię, tylko mocno kopię go w dupę! Kasuję, niszczę, nie ma go, a ja wyobrażam sobie np. różowego motylka i jak gdyby nigdy nic biegnę sobie hopsa do przodu. Ooo jak jest trolololo fajnie, nieprawdaż?
Taki nowy patent z motylkiem, polecam, Bo.

A wracając do biegu, to ponieważ wybrałam opcję pierwszą, czyli napieranie w trupa tak długo i skutecznie jak tylko się da, udawało mi się utrzymywać tempo zbliżone do zakładanego w zasadzie do 40 km. Potem nastąpił jeszcze łabędzi śpiew i padłam na 41 km. Nie była to ściana, tak naprawdę to w tym maratonie nie doznałam żadnej takiej mojej, standardowej ściany z owijaniem stretchem, bólem brzucha i nogami ważącymi tonę. Po prostu, ja już tak się zmęczyłam tym napieraniem do przodu, tak się zmachałam, tak mi było ciężko, że nie dałam rady dłużej i więcej:) No nie dałam. A ponieważ nie walczyłam o czas i w dupie tak naprawdę miałam, czy skończę ten maraton minutę wte czy wewte, spokojnie przeczłapałam więc sobie do mety. Biegiem, bo jedyne co sobie postanowiłam, to nie przechodzić w marsz.

Veni, vidi, vici. Fot. KPS
A w filmie widać, że nawet się uśmiecham przekraczając linię mety... O proszę. Czas 3:37:44 i średnie tempo 5:10. Czyli zgodnie z planem :)

Concluzioni
To nie jest raczej dobry pomysł biegać maraton bez odpowiedniego przygotowania. Ta ostatnia dycha, a już na pewno piątka biegu naprawdę dały mi popalić i ciut mnie sponiewierały. Czy płakałam? Ależ oczywiście, że tak! Chyba głównie z bólu, jezzu, niemiłosiernie mnie te nogi bolały, ale pewnie też z radości, że to koniec, że znowu się udało! I to nie tylko (mryg!) mi. No i że są te dwie trójki z przodu! I że ta trasa taka widowiskowa i ładna, choć szkoda, że wiele rzeczy przegapiłam i trzeba było poprawiać. Piękny ten Rzym. Piękny! Tylko strasznie zaśmiecony...

A maraton? Nie taki on znowu straszny chyba... Bez specjalnych przygotowań da się go przebiec i to w przyzwoitym czasie (ekhm... do 35 km), w deszczu, po mokrym i śliskim bruku i niezliczonych zakrętach. Tak na hihi luzie :)

Choć szczerze, to prawdziwe luzy rajtuzy były później! Jak sobie z powodu mocnego obtarcia ciałka paskiem od pulsometru (pierwszy raz w życiu taka rzecz!), całe miasto Rzym bez biustonosza hopsa zwiedzałam! To był dopiero luz! :)

Luzy rajtuzy... Fot. KPS
Aaaa! I najważniejsze, bo prawie bym zapomniała! Wreszcie mam straszne jaranko na mocne treningi! Drżyjcie. 

17.03.2015

Moje Musli. Moje!

Jest na świecie kilka "potraw", które nigdy mi się nie znudzą. Nigdy! Lody, oczywiście czekoladowe, świeży chleb z masłem, miód (najlepiej gryczany), rukola, korsarze i musli. Menu, trzeba przyznać, bardzo odżywcze, zróżnicowane i wykwintne, nieprawdaż? A że dodatkowo kuchennym leniuszkiem, a może bardziej ignorantem jestem, zestaw taki pozwala mi zawsze wznosić się na wyżyny swych kulinarnych umiejętności, i to bez zagrożenia życia własnego, domowników i sąsiadów. 

Chyba dla nikogo nie będzie więc zaskoczeniem, jeśli się przyznam, że musli to ja zawsze kupowałam gotowe. Tak (o zgrozo!), takie gotowe zapakowane, ze sklepu, pełne cukru, czekolady, ulepszaczy, spulchniaczy i innych kolorowanych dodatków. Kto by sobie głowę zawracał jakimiś tam samodzielnymi mieszankami? Kto miałby czas, aby składniki samemu wymyślać, kupować i to jeszcze niewiadomogdzie, potem mieszać (w czym? w wannie?), a i pewnie jeszcze coś poczytać na ten temat. No kto. 

Ale coś czuję, że odkąd odkryłam Moje Musli, a w zasadzie Moje Musli odkryło mnie ofiarowując mi voucher na dość spore zakupy, tak więc coś czuję, że od tego momentu, chyba raczej na pewno nastąpią drobne zmiany w tym temacie. 

Na początku zgłupiałam. Serio, nie zdawałam sobie sprawy, że z tylu rzeczy można zrobić musli. Płatki jęczmienne, żytnie, eko amarantus czy pszenica w miodzie (obok kilkunastu innych składników) jako podstawa mieszanki, to dopiero początek. Borówka lub malina liofilizowane, kiwi w proszku, jądra pestek moreli, suszona morwa biała albo orzech brazylijski czy macadamia dopiero rozkręcają całą zabawę i nadają jej kształtu. A krówki, żelki (!), nasiona chia lub czekoladowe perełki dopełniają wszystkiego będąc przysłowiową wisienką na torcie. Milion konfiguracji, milion możliwości! Nie dziwne, że zgłupiałam... W końcu jestem ha! mistrzynią świata w dokonywaniu wyborów oraz championem podejmowania dobrych decyzji. 

Zamówiłam więc mieszanki gotowe :) a sama, co i tak jest oznaką kulinarnej kreatywności z mej strony, zaryzykowałam stworzenie jednej (tadam!) mieszanki własnej. Nawet wyszła, naprawdę jest niczego sobie, ale chyba i tak Gryczany muffin, Ciemne i słodkie, Musli Love czy Sport Plus biją ją na głowę zaskakując moje kubki smakowe na nowo z każdym kęsem. To jest pyszne! I zdrowe! Dlaczego tylko ja tak późno to odkryłam, pytam. Dlaczego?


Na dodatek te opakowania w fajnych tubach, miła dla oka i funkcjonalna stronka oraz cała ta otoczka, którą uwielbiam, czasem na równi z jakością produktu nawet oraz fakt, że firma jest z Rzeszowa (!) - wszystko to sprawia, że Moje Musli jest już naprawdę chyba moje :)

A ponieważ zamierzam stawiać coraz to bardziej odważne kroki w kierunku rozwijania swych umiejętności kulinarnych, powiedzcie pliss jakie są Wasze ulubione mieszanki z musli, co szczególnie polecacie, nie tylko, dlatego że zdrowe, ale również (a może i przede wszystkim) bo smaczne? Uwaga, naprawdę będę sprawdzać :) 

Znajdź misia na obrazku
A dla chętnych mam 10% rabat na zakupy w Moje Musli. Wystarczy wpisać (pierwszy taki mój imienny rabatowy kod w życiu! musicie skorzystać!): run_bo w polu kod rabatowy i gotowe! Ważny do 31 maja 2015 r.

Smacznego! A ja zmykam martwić się, jak ja kurde i olaBOga ten maraton w niedzielę przebiegnę... 

12.03.2015

Maraton inny niż wszystkie

Przygotowania do pierwszego były jak podróż w kosmos. Wszystko nowe, inne, bywało, że bardzo trudne i pozornie nie do przejścia. Zaczynałam od zera. Od biegania do huśtawek i z powrotem, przekraczania magicznego tempa 5:50 na treningu, od okładów z lodu na kolana tak bardzo bolały oraz wizyt u mądrych lekarzy twierdzących, że oj, bieganie to chyba nie dla pani, skoro boli, co najwyżej do autobusu podbiec można, a wieczorem ewentualnie nordic walking skoro się pani upiera, ale i tak co drugi dzień. Od zera zaczynałam. Czy wszyscy początkujący mię słyszą? Ja też nie umiałam biegać i też bardzo walczyłam. Ja też! No! A proszę, jaka teraz zuch dziewczynka wyrosła :) 

Pomyślałam sobie wtedy pamiętam, przebiegniesz Bo maraton, będziesz mogła wszystko! Zawojujesz świat, możliwe zmienisz w pewne, będziesz twarda, mocna, będziesz nie do pokonania! Czymże mogą być inne bariery, problemy i niepowodzenia, mówiłam sobie w duchu, jak człowiek maraton potrafi przebiec! No czymże? Hehe, głupiutka. Oczywiście świata nie zawojowałam i wciąż nie za wiele mogę, nawet też sporo straciłam, ale z pewnością tego momentu, w którym postanowiłam sobie "tak kurde, przebiegnę maraton" nie zapomnę do końca życia. I żałować też nie będę, nawet na starość, przy chodziku, i z endoprotezą w biodrze. 

Na początku chciałam ten maraton przebiec i ukończyć, potem zmieścić się w 5 godzinach, a kiedy fajnie wyszła mi debiutancka połówka, realnie zaczęłam już marzyć o złamaniu czwórki. I udało się! W kronikach biegowych zapisał się wynik 3:51, a szeregi maratończyków zasiliła taka jedna nowa. Kojarzycie.

Finisz na XI Cracovia Marathon. Od tego momentu, nic już nie było takie samo...
I zapadłam na chorobę. Defectus Życiówcus. Czyli epidemię szerzącą się ostatnio dokoła z narastającą wręcz siłą, zwłaszcza w środowisku ludzi w rajtuzach - tj. notoryczną walkę o podwyższanie poprzeczki, przekraczanie granic i bicie (komu one winne?) tych cholernych życiówek.

Plan na Maraton Warszawski i złamanie 3:45 zrealizowałam idealnie, i to nawet z 2-minutowym zapasem. Zostałam BOhaterką Narodowego, ba! siły jeszcze miałam na pozowanie fotografom tuż przed linią mety, a podczas pomaratońskiego masażu to nawet telewizyjnego wywiadu udzieliłam. Ha! Który się - rzecz jasna - nigdzie potem nie ukazał :)

BOhaterka Narodowego. 34 Maraton Warszawski 
Następne dwa maratony nie wyszły. To znaczy się nie pobiegłam przez kontuzje, które to może nie uniemożliwiały mi biegania, ale na pewno nie sprzyjały podkręcaniu obrotów. A po co biec i się męczyć, jeśli nie po życiówkę? Myślałam. Łorlen Łorsoł nie wyszedł przez shin splints, a królewski dystans w Koszycach przekreśliłam ITBSem. Jak ja lubię mieć kontuzje "typowe dla biegaczy". Uwielbiam.

Nastał jednak rok 2014 i przyszedł czas na Barcelonę! Odgryźć się chciałam, tamte dwa niewyszednięte maratony odbić, życiowe rewolucje odreagować, dla siebie go chciałam pobiec, zajechać się, rozpierdolić kiosk, złamać 3:30 i ómrzeć. Tylko tyle. A mówią, że miewam zbyt ambitne plany... Jak się to potem skończyło, chyba wszyscy wiedzą. Bardzo ładnie pobiegłam wtedy, bardzo! 3:26 zamyka usta wszystkim :) Mi wciąż też. A relacja (przeczytali?) również i bynajmniej niezgorsza :)

I po barcelońskim kiosku
9 giorni, 12 ore, 8 minuti, 41 secundi
Logiczne rozumowanie zakładałoby więc teraz walkę o kolejny personal best. W 21. Maratona di Roma, który już za 9 dni, 12 godzin, 8 minut, i 41 sekund. Tak ze 3:25 lub 3:20 pewnie nawet. Noo! Czyli tempo przelotowe 4:45 lub szybsze (słabo mi). Ale w Rzymie walki o życiówkę nie będzie! A na blogu jojczenia, jaka to ja jestem nieprzygotowana... Taka nowość, spox, nie tylko dla Was, sama wciąż jestem w szoku i nie mogę przejść z tym do porządku dziennego. Jak to mam biec, jeśli nie po najlepszy z możliwych wynik? Jak? 

Ano normalnie. Chyba. Nie trenowało się, to się i nie pobiegnie! Nie chciało się cisnąć WB2, to nie będzie glorii i chwały oraz łez szczęścia na mecie. Nie będzie lajków (buuuu!), pojechanych komci z gratulacjami pod relacją oraz wizyt w zakładach pracy. Wywiadu też nie będzie...

A kiedy już biegałam, to wspierał mnie wówczas OSHEE FOR RUNNERS . Bardzo smaczny jak na izo i taki pozytywnie pomarańczowy :) 
Będzie po prostu normalnie! Lżej (nie piszę, że lekko, wszak to maraton), bardziej turystycznie i bez presji. Bez zajeżdżania się, ale też nie spacerkiem, gdyż nie mam zamiaru 6 godzin spędzać na trasie, która ponoć i tak do łatwych nie należy. Ma być po prostu przyzwoicie. I radośnie.

I wiecie co? Mimo, iż nie ma tego przedstartowego stresu, motyli w brzuchu i delikatnie paraliżującej ekscytacji (przynajmniej na razie), to i tak cieszę się jak diabli. Podróż wspólna będzie, przygoda, miasto ponoć przepiękne (no, nie byłam!) i jeszcze smaczniejsza pizza i makaron! No i znowu przebiegnę maraton! Hopsa.

Ale za to jaka to ja nieprzygotowana jestem!!!

3.03.2015

Uwaga na foczki! Czyli o debiucie w X Polar Sport Skitour

Nie wiem gdzie, no nie mogę sobie przypomnieć całkiem, gdzie to ja ostatnio czytałam, ale ktoś coś pisał chyba, że brakuje mu wyzwań nowych. Czy jakoś tak. I że za emocjami tęskni. Oraz ciarami na plecach, gdy (znowu) trzeba będzie się przełamywać, ryzykować, te głupie granice przekraczać itd. Że nowego czegoś chciałby. Kojarzy ktoś, gdzie ja to mogłam przeczytać? U kogo? BO ja raczej nie

Awięc. Niczym przysłowiowa baba bez kłopotów, co sobie kozę kupiła, tak ja - całkiem spontanicznie i hardcorowo - w poszukiwaniu wyzwań w zawodach skiturowych sobie wystartowałam. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdybym ja na nartach umiała dobrze jeździć, o skiturach większe niż miesięczne pojęcie miała, gdybym nie bała się zjazdów i generalnie gdybym była na to COŚ jakoś psychicznie i rzecz jasna fizycznie przygotowana. A nie byłam. No ale przecież jakbym była, to o czym ciekawym mogłabym tu napisać? Ano właśnie.

Borze!
Tak więc ufna w moc pĄpkoszulki, magię kasku rowerowego, w którym sobie szczękę na bajku złamałam, z postanowieniem, oby tylko nie być ostatnią i przede wszystkim, by w drzewo się jakieś nie wpierdzielić z hukiem (kiedy ono takie urosło?), na starcie zawodów X Polar Sport Skitour im.Basi German sobie hopsa ot tak stanęłam. 

W opinii startujących i doświadczonych narciarzy, zawody te to popierdółka jakaś. Proste, krótkie, idealne na debiut mówili. Dasz radę mówili. Spoko lux. Mówili. Ale gdy tak na odprawie słuchałam, że tu strumyk jeden trzeba przejść i potem następny, że dwie poręczówki linowe z przytroczonymi deskami do plecaka pokonać (mowa o narciarskich zawodach przypominam) i jeszcze gdy tak z podziwem na tych wszystkich rozgrzewających się wymiataczy patrzyłam, to w głowie miałam tylko jedno: "borze borzenko borze". Borze!

Ale też - psst tak po cichu i między nami przyznam - człowiek nie byłby sobą, gdyby oprócz małego przerażenia, nie czuł też odrobiny ekscytacji i radości, że wreszcie się coś dzieje! Coś nowego, niewiadomego i nieprzewidywalnego! Bez żadnej presji (oprócz #byleniejebut), oczekiwań, bez cholernej wizji pudeł, życiówek i pucharów. Po prostu ja, nowe wyzwanie, wysiłek, sport i radość. Czyli, przyznacie, połączenie najlepsze z możliwych. Idealne. 

Tak startuje czołówka. Fot. Sowinskifoto.pl
Ustawiłam się spokojnie, na samym końcu stawki, aby widzieć co robią inni i w razie czego naśladować :) Lub wzywać pomocy. Może jeszcze na wstępie, tym co nie wiedzą wytłumaczę szybko, na czym ten skituring polega. Aby iść pod górę na nartach skiturowych trzeba do deski przykleić takie futerko (fokę) (wspominałam, że uwielbiam głaskać?), dzięki czemu nie zjeżdża się w dół. Buty też są odpięte w cholewce do podejść, a pięta luźna od wiązania. Potem do zjazdu odkleja się fokę od nartki, dopina buty, wpina je w całości w wiązania i lufa w dół. Wszystko oczywiście w terenie. Między drzewami, po ścieżkach, krzaczorach i muldach. Borze!

A tak my :) Znajdź Bo na obrazku. Fot. Sowinskifoto.pl
Raz na foce
Nie będę pisać, że z tego zaaferowania garmina zapomniałam włączyć i że na dupie (swojej) zaraz po starcie wylądowałam. Wspomnę jednak, że naprawdę ostro (jak na siebie rzecz jasna) zabrałam się do roboty przy podejściu. Ooo! Podejścia to ja love! Big love! Narta za nartą, kijek za kijkiem, posuwisty krok za krokiem, rura do przodu, brnęłam tak w górę. I zaczęłam wyprzedzać innych. Co akurat dodam, wcale nie jest takie łatwe jak w bieganiu, bo wszędzie te ich nartki, kijki wymachujące oraz oczywiście wąska ściężka. Ale ja uparcie wciąż swoje, fu-fu-fu. Wysiłek mniej więcej porównywalny do uczciwego WB2. Fu-fu. Czyli idzie się zmęczyć i spocić. Fu. 

Takie podejścia. Fot. Sowinskifoto.pl
Raz bez foki
I napierając tak do góry dotarłam do miejsca, gdzie nastąpić miała pierwsza przepinka i zjazd. W "strefie zmian" poradziłam sobie nad wyraz szybko, foki odklejone i do plecaka, wiązanie przekręcone, bucik wpięty. Aaa, jeszcze tylko zapiąć cholewkę, krzyżyk na drogę i jazda. Z drogi śledzie! Lub raczej drzewa! Król Julian jedzie! Gdyby na tych zawodach były noty za styl, z pewnością dostałabym minus 10. Lub minus 12. Trochę okrakiem, trochę pługiem, zakrętów jeśli z pięć zrobiłam to i tak byłoby aż nadto. Generalnie narty szeroko, dupa do tyłu, bojowa mina, zaciśnięte zęby. Gdybym miała być wtedy snem, byłabym prawdziwym koszmarem.

Nieważne jednak jak, ważne, że skutecznie i w dół :) Tylko ten ogień w udach. Borze, jak paliło! Istny pożar, pożoga niemalże jakaś, której nie gasiły, ani wymuszone postoje, ani chłodne myśli czy topniejące czapy śniegu spadające z gałęzi. Płonęło! Paliło! Ogień! Ałła!

A tam gdzieś był zjazd. Fot. X Polar Sport Skitour 
Na szczęście moje, okolicznych drzew i ludzi (tak, wciąż byli wokół mnie ludzie! szok!), zjazd się skończył. Następna przepinka i dajesz Bo gonić tych, co włoili ci na zjeździe. Fu-fu-fu. No to gnam. Jeden strumyk przekroczony i drugi. Fu-fu. W międzyczasie walka, by szybko wpiąć się w wiązania, a tradycyjna zasada, że im bardziej się starasz, tym gorzej wychodzi oczywiście sprawdza się w stu procentach. I nagle łup. Poślizgnęła mi się jakoś foka i nie chciała trzymać na dość stromej wówczas nawierzchni. I jadę w dół. Aaa! Ratunku! Jedną nartą pomagam sobie jakoś, kijkiem wbijanym gdzieś tam na zboczu również, kolanami swymi i ręcami, ale nic! Pomocy! Wciąż poruszam się nie w tym kierunku co trzeba, czyli jadę w dół. Aaa! Na szczęście jakiś miły Pan (dziękuję) poratował mnie swym ekhm... kijkiem i dosłownie wyciągnął z tej opresji. Uff, złapałam pion, wróciłam do właściwej pozycji, znów zaczęłam oddychać. Cała jestem, żyje, borze, zajebiste te skitury! A ucierpiał tylko kijek, który zgięty pod kątem prostym dumnie towarzyszył mi do końca wyścigu, dodając niemałego dramatyzmu całej tej przygodzie.

Przygodzie, która tak naprawdę dopiero miała się rozpocząć...
Po tym drobnym incydencie wiedziałam już, że sobie poradzę. Podbudowałam się, wzrosła moja wiara w siebie, poczułam prawdziwą moc. I jeszcze jak potem wyprzedziłam na podejściu tego miłego Pana od pomagania, który na dodatek skomplementował moją fu-fu-fu formę, to uwierzyłam, że jak tak dalej pójdzie, to ja normalnie jeszcze wygram całe te zawody!!! :) Niestraszne były mi zjazdy, przepinki, przekraczanie strumyków, czy pokonywanie owych "niebezpiecznych" poręczówek. Boska byłam. Fu-fu-fu.

Czasem trzeba było odpinać narty... Fot. Sowinskifoto.pl
I kiedy już przyszło do kolejnej przepinki i przyklejania fok oraz wizji ostatniego podejścia, w którym to jestem przecież taka fu-fu mocna i z pewnością nadrobię jeszcze kilka minut, czar prysł... Mokry śnieg, brak doświadczenia w przyklejaniu fok i wycierania nart z wody, sprawił, że nie chciały się te cholery do desek kleić psia mać. Zapinam, przyklejam, stukam, chucham, przemawiam do nich, błagam, a potem jeden krok pod górę i znowu łup. Odklejona foka zjeżdża, narta również w dół, a ja na kolana. I w płacz :) I jeszcze jedna próba. I kolejna. I nic. Głupie foki! Prawie rozpacz.

Ok, BO, spokojnie, nie płacz, tylko myśl. Myśl, myśl, myśl. Jak tu je przyczepić do nart? Nikt mnie tego (mryg mryg!) nie nauczył przecież... Gumką do włosów może? Buffem? Gałązką? (wiem, hihi) Linką jakąś od plecaka? No kurwa ciem?

Silvertejpem wiem, tylko skąd ja w środku lasu taśmę klejącą wezmę? I tak siedzę biedna przy tej ścieżce, wszyscy mnie mijają, a ja pytam drżącym głosem każdego, a czy masz może przypadkiem taśmę klejącą jakąś? Plis miej! Noo, foki mi nie kleją.

A czasem trzeba było narty nieść. Fot. Sowinskifoto.pl
I kiedy zwątpiłam już w jakąkolwiek pomoc, pogodziłam z faktem, że straciłam spokojnie jakieś 10-15 minut i że przyjdzie mi pewnie na butach dymać te ostatnie kilometry do mety. Albo GOPR jakiś wzywać. To jednak przyszła pomoc! A raczej miła dziewczyna, jak się potem okazało Gosia (dziękuję i pozdrawiam), która odkleiła mi ze swojego kijka pół metra taśmy (wszystko co miała) i poratowała. Przykleiłam te swoje foki do nart. Niestety tylko w jednym miejscu, na więcej nie starczyło, więc za kilkanaście metrów zabawa zaczęła się od nowa. Jazda kurde w dół, miast w górę. Chciałaś baBO przygód i wyzwań, masz! Psia mać. Na szczęście kilkanaście sekund potem, spod ziemi niemalże jakoś, wyrósł chłopak z całą rolką czarnej klejącej taśmy! Kumacie? Cała rolka! Czarnej klejącej taśmy do fok! Poratował mnie, jeszcze jedną dziewczynę i Gosię, której potem foczny klej również odmówił posłuszeństwa. Kimkolwiek jesteś Rycerzu z taśmą, stokrotnie dziękuję!

Przykleiłam, wpięłam butki, sięgnęłam po swój jakże dzielny zgięty kijek i na początku jeszcze ostrożnie czekając na znajome łup i uciekającą nartę do tyłu, potem już na porządnym wkurwie ruszyłam fu-fu do przodu. W końcu byłam wypoczęta jak nigdy. Fu-fu-fu. Teraz to naprawdę z drogi śledzie! Minęłam kilku panów, kilkadziesiąt metrów przed metą jeszcze jedną dziewczynę, która ku mej radości, stwierdziła, że nie podejmuje walki, no i dotarłam! W iście dramatyczny sposób ukończyłam swoje pierwsze zawody skiturowe! Nie pokonał mnie kijek, nie zabiły zjazdy i nie zwyciężyły foki! Nie byłam ostatnia, ba, wśród 50 kobiałek, mimo tej kilkunastominutowej focznej straty, na 23 (!) (wiadomix!) miejscu się uplasowałam! Czujecie? I dzwoniący medal dostałam. Dzyń dzyń!

Wraz z kijkiem dotarliśmy! Fot. JKR Ostrowski
A wprawione oko, oprócz zgiętego kijka i banana na twarzy dojrzy również przyklejone foki.
Fot. Kris Photography Studio ;) 
Oj! Tego mi trzeba było. Zajebiste zawody i przygoda, a skitury jeszcze bardziej.

A jak ja kurde przebiegnę ten maraton w Rzymie za 3 tygodnie pomartwię się jutro... :)

Uwaga ogłoszenie! Jeśli ktoś chciałby mieć taką oto pĄpkoszulkę mocy, to właśnie ruszyła 3 limitowana edycja produkcji. Klikać i zamawiać!

18.02.2015

O dwóch takich deskach, co ukradły mi bieganie

Wiedziałam, że są. Że zimą, ludzie coś tam na nich chodzą po górach i zjeżdżają. Tacy ludzie, co sprytnie oszczędzają na karnetach myślałam (jak wszyscy) i jakoś specjalnie mnie do tego sportu ciągnęło. Jeździłam na desce, był luz, wypady w Alpy, krok w kolanach i wielkie rękawice po łokcie. Całkiem bosko. Nie sądziłam, naprawdę nie sądziłam, że kiedyś jeszcze do nart wrócę, zwłaszcza, że na boazerii jeździłam dawno, bardzo źle i generalnie bez jakiejś specjalnej zajawki. 

Podczas gdy znajomi będą skiturować, ja pobiegam sobie po górach planowałam, i wszyscy będą szczęśliwi. Przecież ja tak lubię biegać po górach! Ale gdy tak oni szli na tych nartach w Bieszczadach, a ja niczym pies biegałam dookoła, kicając z prawej strony na lewą i potykając się o ich kijki, czułam, że to jednak nie to... Że chciałabym chyba spróbować tego foczenia, że może być całkiem fajnie, że muszę bo się uduszę, a poza tym niebawem to zacznę pewnie szczekać i podsikiwać drzewa, więc chyba raczej na pewno czas powiedzieć sobie (ZNOWU!) "challenge accepted"

Widziałam BO cień. W drodze na Smerek. 
Nie minęło dziesięć dni, jak byłam już po próbnych "zjazdach" z Małej Rawki na pożyczonym sprzęcie, a potem już ze skompletowanym własnym, miłą foczką do głaskania (uwielbiam) i postanowieniem, że zostanę skiturę

Borze, borze, borzenko krzyczałam w myślach do i na siebie, gdy z górki, pługiem mijałam kolejne buki na drodze, krzaczory brałam okrakiem, a uderzenia gałązkami po twarzy przyjmowałam z nieznaną sobie do tej pory hardością. I gdy zakopywałam się w zaspach po kolana. A ogień w udach prawie że przepalał mi spodnie i nogi trzęsły się ze zmęczenia (BO przecież nie strachu). Gdy wywrotek było miliard, na szczęście żadna poważniejsza, tylko w puch lub kontrolnie, by odpocząć :) I gdy z radością oraz kurwikami w oczach kończyłam zjazd, szczęśliwa, że się udało, że jestem cała, że podoba mi się to strasznie i że zaraz będzie znowu nowe zajebiste podejście. BO podejścia są super. Uwielbiam. Idzie się zmęczyć i spocić jak na kilometrówkach, ale widoki i wizja zjazdu działają tutaj zdecydowanie na korzyść tych pierwszych. 

Na Przełęczy Orłowicza. Fot. Kris Photography Studio ;) 
Cóż mogę rzec? Trudno wymarzyć sobie lepszą aktywność zimową w górach. Tak, nawet bieganie się chowa pod grubą warstwą śniegu. Na skiturach jest przygoda. Jest wyzwanie. Jest cicho i pusto. Jest bajkowo. W przeciwieństwie do nudnego stania w kolejce do wyciągu, wdychania dymu z papierosa, bo sąsiad na krzesełku obok właśnie miał ochotę na szluga. Jest ciekawiej od nudnego dymania wte i wewte, góra - dół, na tym samym stoku. Jest trudniej, jest znacznie trudniej od śmigania po aksamitnie wyratrakowanym stoku. Drzewa są, krzaki, powalone konary i niespodziewane hopki. Emocji milion. Siódme poty przy podejściu, a bywa, że i kilka łez na zjeździe, bo tak straszno i trudno.

Fot. Studio jw. 
No i ukradły mi te skitury bieganie. Nie ma kiedy robić długich wybiegań jak każdy prawie weekend spędzamy w górach szlajając się po lasach i stokach. Nie ma (wciąż!) ochoty na mocne treningi w tygodniu bo... BO po prostu nie ma ochoty. Nie ma sensu robić podbiegów, skoro siłę biegową to ja mam na skiturach, i to w znacznie przyjemniejszej scenerii. Nie będzie więc maratonu w marcu, bo jestem całkiem nieprzygotowana do czegoś mocniejszego i chyba najzwyczajniej w świecie mi się nie chce. Znaczy się maraton będzie, wszystko już zabukowane i Koloseum do zwiedzania czeka, więc pobiegnę. Ale bez rozpierdalania kiosku, bez presji na wynik czy życiówkę niedajborze jakąś. Przeczłapię, pooglądam atrakcje turystyczne wzdłuż trasy, postaram się nie ómrzeć, ukończę. Co swoją drogą też będzie ciekawym i nowym doświadczeniem, jak to jest biegać nie na wynik, tylko o tak o... Ciekawe. 

Suche Rzeki - Smerek. Fot. Studio jw. 
A wracając do skiturów. To cały czas się ich uczę. Wszystkiego się uczę. Odklejania fok za jednym zamachem, wpinania w wiązania inne niż wszystkie, robienia zakosów na pionowej ściance, zjazdów się przede wszystkim uczę i pokory. Oraz zimowych i bardziej hardcorowych niż na stoku, śnieżnych gór się uczę. Na szkoleniu lawinowym nawet (ha!) byłam. BO przecież wiadomo, że jeśli lawina ma zejść, to zapewne zrobi to na mnie... Nawet w Bieszczadach. BTW, taki kurs to polecam bardzo. Jeśli robisz coś w górach zimą, zrób też kurs. Nawet dla świadomości, że śnieg i śnieżki to żadne tam popierdółki, tylko prawdziwe i realne zagrożenie. I dla przypomnienia sobie zasad pierwszej pomocy. 

Przekop śnieżny na kursie lawinowym organizowanym przez Ski Rawki. Fot. Grześ W. 
Trafiony znaleziony! Ćwiczenia z detektorem i sondą lawinową. Fot. Grześ W. 
Nie. Absolutnie nie żegnam się z bieganiem i tri. Tylko ciut urozmaicam, odpuszczam, luzuję, by mieć czas i robić to, co TERAZ sprawia mi frajdę i przyprawia o ciary na plecach. BO chyba o to w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, rajt?  


Do what you want, not what you need!