31.12.2011

Bieg sylwestrowy

Nie trudno się domyślić, że ten rok nie zakończę standardowo tj. w górach na snowboardzie. Co dodatkowo ułatwiła mi pogoda (brak śniegu) oraz problemy z saamochodem niweczące jakikolwiek wyjazd na dalszy stok.
Ten rok zakończyłam więc biegiem sylwestrowym na 10 km. Niby to tylko 10 km, ale tak naprawdę to nie jest TYLKO. To jest całkiem sporo, zwłaszcza dla początkującego i ambitnego biegacza. Którego już nie satysfakcjonuje ukończenie biegu, ale który chce też dobiec na metę z wynikiem, którego nie musi się wstydzić.

Więc początkowy plan był aby pobiec poniżej 54 min. Ustaliłam to na bazie ostatnich treningów, gdzie dawałam z siebie bardzo bardzo wiele i 10 km pokonywałam w czasie ok 56 min. Ale kiedy w aucie kolega zagadnął mnie, że pewnie planuję złamać 50 minut (on pobiegł poniżej 40 min!) - powiedziałam sobie: ok, spróbuję, nie wiem czy ten cel jest SMART ale podoba mi się :)

I udało się! 47:47! (trasa miała jednak długość ok. 9,8 km). Ale miejscami myślałam, że po prostu umrę (średnie tempo 4:54/km). I tu pewnie wytrawni biegacze śmieją się do rozpuku... 
To w sumie dziwne, bo to "umieranie" to nie była chęć zatrzymania się czy braku siły. To było takie "umieranie" z wysiłku i chęci (oraz niemocy) by biec jeszcze szybciej. Ale miejscami biegło mi się bosko!

Wierzę, że to moje wyprucie to jedynie efekt braku formy i doświadczenia. I że da się ze mnie wycisnąć coś więcej, zwłaszcza w obszarze tego "umierania" z wysiłku. No chyba że to norma i każdy tak ma. To wtedy muszę się po prostu przyzwyczaić.

Nie wiem czy już jestem "jedną z nich". Słuchając rozmów w szatni, podziwiając styl i technikę biegu zwycięzców, widząc wyniki innych - stwierdzam, że nie i że nigdy nie będę prawdziwym biegaczem. Patrząc jednak na siebie w tłumie ponad 300 osób stłoczonych na starcie, czując wspólnie ten biegowy nastrój, słuchając pozdrowień widzów oraz dublujących mnie osób - wiem że już biegam.

I bardzo to lubię!

ps. I zapomniałabym o najważniejszym. W kategorii wiekowej zajęłam 5 miejsce i znowu otrzymałam drobną nagrodę pieniężną :)

Samych udanych startów, upragnionych życiówek, braku kontuzji i wielkiej pasji biegania dla siebie i wszystkich innych Tarahumara!

26.12.2011

Urodzić się jak Tarahumara...

czyli o książce "Urodzeni biegacze" Christophera McDougalla.

Nie kłamią okładkowe opinie mówiące, że aż chce się biegać po lekturze tej książki. Wyraziste postacie i fantastyczna narracja, piękne i wzruszające (czasem aż za bardzo) historie biegaczy, sporo wiedzy (czasem ponoć bardzo uproszczonej, a nawet i nie do końca prawdziwej), no i wielka miłość do biegania.

Z jednej strony - tajemnicze, często podstępem "kolonizowane" plemię biegaczy Tarahumara, którego przedstawiciele obuci we własnoręcznie zrobione sandały bez problemu przebiec mogą dziesiątki (czy setki) kilometrów. Z drugiej strony Ameryka i wielki biegowy biznes. Setki mniej lub bardziej komercyjnych biegów, wypasiony sprzęt, tiuningowane do granic możliwości buty, rywalizacja. Kontuzje, medycyna sportowa, dieta i różne filozofie biegania.

Wszystko ostatecznie i tak sprowadza się do jednego - do pasji biegania, do czucia tej wolności i lekkości podczas biegu (z właściwą techniką!), do walki z własnymi słabościami, do pokonywania (nieludzkiego) zmęczenia, czy nawet do zaprzyjaźniania się z nim. Do podróżowania, spotykania fantastycznych ludzi i do gry fair play.


Zastanawiam się jak wielkiej siły ducha (nie wspominając o ciele) wymagają od zwykłych biegaczy ultradystanse. Ciemność, tempo, zmęczenie, ból, pragnienie, głód, kontuzje, samotność... Zastanawiam się, co popycha ludzi do tego, by w 40-stopniowym upale pokonywać dziesiątki kilometrów. Pod górę? Czy to jest jeszcze normalne?

Bardzo chciałabym się kiedyś przekonać, że to jest jednak normalne.

21.12.2011

Prezent dla biegacza

Nie ma dziś portalu, programu czy gazety biegowej, w której tematyka prezentu dla biegacza nie byłaby poruszona. Bo niby różnorodność duża, a wybór zależny tylko od zasobności portfela. No ale dla mnie prezentu nie ma... Bo wszystko niby mam. Serio. Buty, skarpetki, rajtki, kilka podkoszulek i bluz. Rękawiczki i opaska. Grajek i zegarek z GPS i pulsometrem. No, może zdrowsze kolana bym chciała i ew. jakąś książkę (jedną wprawdzie już mam) o bieganiu... I czapkę, w której wyglądałabym jako tako. A poza tym wszystko mam. Przynajmniej na taką zimę jak obecna.
Wciąż biegam bowiem w zwykłych butach (Nike Pegasus 27) i w typowo jesiennym osprzęcie. I zastanawiam się czy przetrwam bez kolców i jakiś innych gadżetów na śnieg. Przetrwam?

Tymczasem na mojej biegowej trasie totalne zastrzęsienie biegaczy! Bywa, że podczas treningu mijam się z 8-10 osobami! Nie wiem czym to jest spowodowane, bo wcześniej ich tam nie było. Ostatnio nawet kiedy wybiegłam o 6 rano (tak tak o szóstej rano!) widziałam kilku. Bardzo lubię te wzajemne pozdrowienia - od razu dostaję powera i jakoś tak lżej ;)

Czytam teraz "Urodzonych biegaczy" Ch. McDougalla. I wiem, że nie chcę już zostać maratończykiem. Będę ultramaratończykiem. Najlepiej bosym...

I niech to będzie moim noworocznym postanowieniem ;)

Przeczytaj też: Prezent dla biegacza - lato

11.12.2011

Feel the Alps...

Było już bieganie nocą, w lesie i po okolicznych działkach. Teraz przyszła kolej na góry. I to nie byle jakie bo prawdziwe Alpy i bieganie na wysokości prawie 2000 m. n. p. m. we włoskim Livigno. Niektórzy twierdzili, że pomyliły mi się wyjazdy (byłam na szkoleniu snowboardowym), ale dla mnie jedno nie wyklucza drugiego. Bo kocham i snowboard i bieganie.

I tak mimo zjazdowego zmęczenia zaliczyłam trzy 10-kilometrowe przebieżki w tzw. dolinie Picolo Tibet.

Nie powiem, że było łatwo. Pierwszy bieg - który ambitnie chciałam zrobić pod górę - myślałam, że skończy się zawałem i że serce wyskoczy mi z piersi. Kilka godzin jeżdżenia na stoku, wysokość i brak tlenu naprawdę dały o sobie znać. Ale byłam twarda i ogarnęłam sprawę ;) Trudno mi jednak wyobrazić sobie prawdziwe górskie ściganie w podobnych warunkach. Heroes!

Kolejne biegi były już lepsze. Oraz ciekawsze gdyż spadł śnieg i wiosenna aura (tak tak przywitały nas zielone stoki) oraz temperatura przeobraziły się w prawdziwą zimową i alpejską scenerię.

1 trening - grudniowa wiosna w Livigno 
2 trening - zima mówi "dzień dobry"
3 trening - więc tak biega się po śniegu ... bez nartek ;)

Zobaczymy jak zaprawione w górskich warunkach czerwone krwinki sprawdzą się jutro nad rzeką. Planuję 20 km. 

A samo Livigno? Cóż, dla miłośników strefy duty free i polskiego towarzystwa na każdym (naprawdę każdym!) kroku - miejscówka dobra. Dla fanów jazdy poza trasami - zapewne też, choć nam nie było dane poznać tego w pełnej okazałości (mimo złych warunków Włosi stanęli jednak na wysokości zadania i zdołali przygotować kilka całkiem fajnych tras). 

Bo naprawdę snowboard i bieganie nie wykluczają się.