28.10.2014

Gwałt na motylku

Szczerze? Nie sądziłam, że się uda. A już na pewno, nie tak szybko, choć i tak zeszło trochę, bo prawie dwa miesiące... Do tej pory wszyscy, którzy pływali motylem wydawali się być nadludźmi dla mnie jakimiś, kosmitami. Jak oni te ręce z wody wyciągają? Jak można napędzać ciało ruchem takim glizdowatym, na dodatek z jakby związanymi kończynami? Jak im się ta woda do nosa nie wlewa. No ale przede wszystkim te ręce! Przecież to nawet na sucho ciężko tak nimi na okrągło machać. A co dopiero płynąć i to jeszcze ach jak pięknie... Bo motylek to chyba jeden z najpiękniejszych stylów pływackich jest, stwierdzam. A pod wodą jak bajecznie wygląda, widzieliście? Tak naprawdę to dopiero wówczas dokładnie widać całą tę finezję ruchów, opływowość, zwinność i lekkość. Ach.

Ale jednak się uparłam. Jak to kiedyś ktoś mądrze powiedział "Aby osiągnąć to, czego jeszcze nigdy nie osiągnąłeś, musisz stać się kimś kim jeszcze nigdy nie byłeś". Postanowiłam więc zostać. Motylem. 

BO ja chyba jednak lubię mieć jakieś cele. Mieć sprofilowany kierunek działań, wiedzieć "po co", a nie tylko "jak", czuć ten powiew ekscytacji, gdy zaczynam powoli doganiać królika lub też wkurw gdy nie wychodzi, ale następnym razem to już kurde wyjść musi! Bo cel nadaje sens? Bo sens wynika z celu? A może i nie tak. Albo całkiem na odwrót...

Łotewa. Postanowiłam nauczyć się pływać motylkiem. Dla siebie tak, dla satysfakcji. Po prostu. I tak pod okiem tj. okularkiem oraz przy anielskiej cierpliwości najlepszego instruktora pływania ever, rozpoczął się cykl rozwojowy BOtyla. Ktoś inny rzekłby, że dokonano brutalnego gwałtu na biednym i ślicznym motylku, ja jednak - pozwolicie - trzymać się będę tego pierwszego sformułowania. 

Oczywiście nie była to systematyczna i ciągła nauka. Albo poranny leń utrudniał zwleczenie się z wyra na basen, albo pobieszczadzkie zmęczenie odbierało siły na jakąkolwiek aktywność. Poza tym. Nie oszukujmy się, nie da się całą godzinę tłuc tego samego! Nawet ja, w całej swej boskości, ambicji, konsekwencji i heroiczności takich rzeczy nie zdzierżę, więc na naukę poświęcałam średnio 15-20 minut podczas każdej (lub też nie każdej) pływackiej sesji na basenie. Powiedzmy, że wystarczyło. A już na pewno było w sam raz, aby mi tego motyla nie zbrzydzić, współtowarzyszy na torze nie rozśmieszyć na śmierć, a instruktorka nie doprowadzić do szewskiej pasji.

Najpierw więc faza gąsienicowatości. Żmudne i męczące ćwiczenia na nogi. Oraz wizualizacja skakania przez ogniste obręcze w cyrku. Z deską wpychaną rękami pod wodę, z deską między nogami, bez deski. Ręce do strzałki lub luźno, ale brońborze do żaby, bo złe nawyki. I to uczucie rozczarowania, gdy ściągasz płetwy i totalnie nic nie wychodzi, a ty mimo, iż ze wszystkich sił starasz się "falować" i przemieszczać do przodu, tak naprawdę stoisz w miejscu. I nic. 

Potem gąsienica zmienia się w poczwarkę i próbuje do tego wszystkiego dodać ręce. Łomatko! Teraz to dopiero cyrk. Kombinacje z rękami do kraula, niekontrolowane zachwiania równowagi (stabilizacja głupcze!), totalny brak tchu i zmęczenie, a tu dopiero połowa basenu i to jeszcze kurde ta mniejsza. Dobrze też, że poczwarkę naszą Zarząd Basenu kosztami nie obciążył, bo spokojnie podczas 10 minutowego ćwiczenia kilka litrów wody wypijała sobie. Spryciula. A potem znowu ta nieszczęsna pustka, gdy próbuje wszystko powtórzyć bez płetw. I nic. 

Ale dzielna poczwarka nie poddaje się i walczy nadal. Ćwiczy, faluje, oddycha, pije. Do pĄpek wraca nawet, bo a nuż coś pomoże, znowu faluje i ćwiczy. Pije. I - uwaga - stopniowo zaczyna kumać! Wyczuwa rytm, zależność pomiędzy ruchami, zbawienny wpływ prędkości. I te ręce proste nad wodę unosić się już udaje (choć prawa ponoć nadal ciut zgięta)! I falowanie wychodzi. Ba! Bez płetw wychodzi nawet! Radość niezmierną sprawia! Szczęście daje! :) I całą długość basenu prawdziwym, pełnym stylem przepłynąć już umie, choć przy bandzie trup, ale za to długość, za długością ciut mniejszy. Gąsienica powoli przeistacza się imago! Czy wszyscy widzą? W dorosłą postać motyla rozwija się to nasze kaczątko brzydkie. W dorosłego motyla!

No!!! Też się jaram!!! Choć wiem, że jeszcze mnóstwo pracy przede mną oraz miliard nudnych i trudnych ćwiczeń. Wytrzymałość, technika (te zwłaszcza), szybkość. Ale najważniejsze się już chyba dokonało. Ogarnęłam tego motyla!!! I polubiłam!
Rzecz jasna, z wzajemnością :)  

16.10.2014

Maraton Bieszczadzki. Ten głos...

Gdy tak jadąc wesołym saabem w Bieszczady, spokojnie, bez stresu i na luzie, a więc gdy tak w trakcie podróży, gdzieś w okolicach Brzozowa padło stwierdzenie, że patrz Bo, to mniej więcej tyle jak stąd do domu masz jutro przebiec, to zrobiło mi się słabo. SŁA-BO! Chyba wtedy tak na serio i na poważnie, uświadomiłam sobie, jak długie jest to 53 km. Dłuuugie no, psia jego mać. A ja zamierzam to kurde jutro przebiec, nie przejechać i to jeszcze po górkach, chaszczach i lasach. 

I chyba tak naprawdę to ja do samego wystrzału startera, a może i do momentu przekroczenia linii mety, nie wiedziałam na co się porywam i do czego biorę. Na szczęście w życiu też tak czasem bywa, że nieświadomość i niewiedza pomaga. Rzadko bo rzadko, ale akurat w tym przypadku zadziałało. I wyszło. Nawet całkiem fajnie wyszło, ale od początku. 

Wiedziałam, że nie jestem przygotowana na ten bieg. Ba. Zaryzykuję stwierdzenie, że rok temu, przy mojej ówczesnej napince i pedantycznym niemalże podejściu do planów i treningów, to rok temu z moją obecną formą i miniaturkowymi słupkami na endo, to ja bym w tym ultramaratonie wcale nie wystartowała. Ale ponieważ zaszły zmiany ;) i ponieważ nie chciałam, aby z powodu głupiego tytanu przepadło mi już trzecie wpisowe w tym sezonie, zdecydowałam się pobiec. Poza tym Bieszczady, heelloł, więc wiadomix. 

A skoro więc mam pobiec, zaczęło się myślenie. Jak rozłożyć siły na 53 kurde kilometrach oraz jak monitorować stan swej (nie)mocy, przecież tu nie ma tak łatwo jak w zwykłym maratonie, że włączę tempomat i gnam. Które butki brać, czy bardziej te na kamienie, ale ciut mniejsze, czy speedcrossy na błoto, ale mocno już zbiegane, więc czy wytrzymają. Ile żeli, skoro na trasie mogę spędzić nawet 8 godzin i czy tylko żeli, bo może jeszcze bułkę grzmotnę, a jeśli tak to z czym. Kurtkę do plecaka? Telefon? Oksy? A czapkę szczęśliwkę z daszkiem czy może jednak buffa. Na szczęście na pytanie najważniejsze, w co się tego dnia ubrać, odpowiedź była prosta, więc jeden problem z głowy. Oczywiście, że w pĄkoszulkę! Zaczęło się też karboładowanie. Ooo, przyznam, że to szczególnie wzięłam sobie do serca, a raczej do żołądka. Pierwszy raz w życiu zjadłam tego samego dnia (w sobotę) makaron na śniadanie, obiad i kolację :)

Między nami pĄpkinsami tuż przed startem.
Z Michałem po lasach i łąkach oraz Błażejem Suchą Szosą.
Nie znając siebie na tak długich dystansach i nie wiedząc czego mogę się spodziewać, strategię na swój pierwszy bieg (mini)ultra streścić mogę w siedmiu punktach. 1. Biegnij za wolno, potraktuj ten bieg rozpoznawczo i na lajcie. 2. Nie słuchaj tego głosu. 3. Pokora! Nie cwaniakuj, nie szarżuj, nie popisuj się, 4. Nie wypierdziel się, nie połam. 5. Nie zgub. 6. Jedz i pij. 7. Baw się dobrze! Pewnie wszyscy umierają z ciekawości, co to za głos... Spokojnie, wszystko w swoim czasie, czytajcie dalej, akcja się rozwinie :) 

Zero i jedynka z przodu
Całkiem fajne te biegi ultra, nie? zagadałam do Błażeja Suchą Szosą w okolicach 8 km. Hahaha. Tylko jakby przereklamowane trochę, bo gdzie te halucynacje i omamy... dodałam. Haha, pożartowali sobie ("pogadamy i zobaczymy po 35 km" odpowiedział Błażej) i pobiegli dalej... Tak właśnie na luzie, towarzysko i dość powoli przebiegały pierwsze kilometry Maratonu Bieszczadzkiego. Niestety asfaltem, ale za to z "kolorkami", które swym miedzianym i żółtym odcieniem pięknie komponowały się z błękitem nieba. Jesień w górach to ja love. Chyba tylko zima jest fajniejsza, pod warunkiem, że jest śnieg i nie marzną stópki.

Błażej, nie zostawaj z tyłu! Fot. Grzegorz "Wasyl" Grabowski 

Może to pod wpływem właśnie tych kolorków oraz uśmiechniętych i niczym niestrudzonych ludzi dookoła (pozdrawiam) realizacja pkt 1 przebiegała wręcz idealnie. Poza tym ustawiłam się na końcu całej stawki więc naprawdę biegłam wolno. Bardzo wolno. Za wolno. Trener rzekłby perfekcyjnie, ale mi zaczynało się nudzić... Za spokojnie kurde przesuwał się ten krajobraz.

Więc zaczęłam przyspieszać. Na początku tylko na zbiegach, potem również na wypłaszczeniach, a potem rzecz jasna, pod górkę oczywiście też. Chyba się rozgrzałam :). I po pierwszej dyszce, która w zasadzie przebiegła bez jakiejś specjalnej historii, zaczęła się zabawa. Wreszcie las, wreszcie ścieżki i górki, wreszcie się coś dzieje. Wreszcie zbiegi! Z drogi śledzie! Król Julian jedzie! Lewa woolna! Fu, fu, fu, fu! Bosko. Ktoś tam krzyknął nawet, jezzzu tylko się nie pozabijajcie - tak bardzo gnaliśmy z Błażejem w dół. Borze, jak ja to uwielbiam! Gdyby nie fakt, że przebiec miałam jeszcze ponad 40 km włączyłabym czasowstrzymywacz, tak było wspaniale, ale jednak wolałam, aby wskazówki Garmina przesuwały się do przodu.


I tak w okolicach 15 km po raz pierwszy odezwał się TEN głos. A gdyby tak pościgać się jednak? Hę? A gdyby tak nie zaciągać hamulca tylko gnać, skoro niesie, a zmęczeniem, kryzysami i odcięciem sił to pomartwić się jutro? A gdyby tak dać z siebie wszystko i pójść w trupa? Na razie chichutko się ten głos odzywał, szeptem niemalże, ale im stromsze zbiegi, im więcej ludzi i kobiałek wyprzedzonych, im bardziej ogniste kurwiki w oczach, tym w mojej głowie działo się coraz głośniej.

Goń ją! Wyprzedź tamtego! Wyciągaj te kopyta do przodu, w końcu niech się na coś przydadzą! Ścigaj się! Wyprzedzaj! Tak! Jesteś nienormalna! (ale do twarzy ci Bo z tym). Jesteś!

Dwójka z przodu
Od 17 km zaczęłam liczyć wyprzedzone przeze mnie dziewczyny. Panów też próbowałam zaliczać, tfu zliczać, ale szybko zgubiłam rachubę. A głos swoje. I to coraz głośniej. Że run Bo! Biegnij! Gnaj! Wiedziałam, że tempo jest szybkie, za szybkie (!), zdecydowanie za szybkie (!!!), ale jakoś nichuchu nie udawało mi się zwolnić. I tylko ta dziwna, wszechogarniająca i dzika przyjemność jazdy na rollercoasterze: góra-dół, góra-dół, góra-dół. Aaaa! Złapałam Tomasza i starałam się trzymać jego (mocne) tempo. A on nie dość, że szybko, to jeszcze z przysiadami i skłonami. WTF? No, zbierał chłopak puste opakowania po żelach... Wstydźcie się biegacze! Wstyd i hańba! "W domu na dywan też tak rzucacie?" Tak bardzo ciąży kawałek plastiku, że nie można wsadzić go w kieszeń i wyrzucić na punkcie? Z pewnością waga i objętość innych gadżetów, kijków, daszków kompresyjnych, telefonów i ajpodów, którymi jesteście objuczeni, nie pozwala wam dźwigąć jeszcze kilku gramów? Biedactwa...

W okolicach 22 km Tomasz pyta na jakim biegnę tętnie, bo on na 150. O-oł. Nie powiem. Bo jak zobaczyłam, że na 175 bpm, to tylko powinszowałam sobie geniuszu. Oj, będziesz Bo ómierać, będziesz. A tymczasem nim się obejrzałam i wyrwałam z zadumy, jak to ja szalona znowu biegnę zbyt szybko, spostrzegłam, że zostawiłam Tomasza za sobą. A przede mną znowu jakaś babka w fioletowym. Przecież nie zostawię jej tak bez wyprzedzenia, rajt? :)

Kolorki... Fot. Mirek
Na drugim punkcie odżywczym łykam sprawdzoną już zimną colę i porywam jakiegoś powerbara. Są też bułki, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym coś gryźć i przełknąć. Bazuję na żelach, batonach z Biedronki, wodzie i vitargo w bidonach. Z jedzeniem jest chyba u mnie ok. Na tym etapie tasujemy się też z taką jedną dziewczyną w czerwonym. Raz ona z przodu, raz ja. Widać, że jest pro. Bez plecaka i na krótko. Ładny krok, niczego sobie łydka, ciągnie za sobą kilku panów, chyba ją sobie odpuszczę, za wysokie progi.

Zwalniam więc, uspokajam oddech, odpuszczam tę rywalizację oraz chłonę otoczenie i zerkam na Garmina kiedy to już będzie ta upragniona...

Trójka z przodu
No, czyli jakby półmetek mamy już za sobą. Całkiem ładnie dajesz Bo. Teraz "tylko" wytrzymaj do mety. Dziękibogu nie było jakiś wielkich szans na przyspieszenie, bo zaczęło się pionowe podejście pod Berdo. Teoretycznie nie było wielkich szans, ale oni wszyscy tak strasznie kurde wolno szli! No po prostu musiałam :) Fu fu fu! Ręce na kolana i lufa do góry. Wyprzedziłam (ha!) tę w czerwonym i jeszcze jedną z kucykiem oraz całą masę fajnych męskich łydek. Oj panowie, ktoś tu chyba odpuścił treningi w ramach Schoding Pąpkins?

A nie wiem czy wiecie jak to jest z tym wyprzedzaniem. Ochota na jego czynienie wzrasta proporcjonalnie do liczby miniętych osób. Więc to nie jest tak, że ja jestem nienormalna. To jest po prostu siła wyższa, jakaś ogólna zasada rządząca wszechświatem, więc dlatego. Jej uległam.

Biegnę sobie. Fot. Grzegorz "Wasyl" Grabowski
Ale ale. Żeby nie było, że ja nie czułam zmęczenia. Jasne, że tak. I to coraz bardziej! Zaczęły boleć mnie kolana i uda, jakoś tak dziwnie paliły też pośladki oraz doskwierały plecy. Plecak mnie obtarł na szyi (mam teraz prawie jakby dwie malinki), stopy, a raczej palce u stóp też o sobie przypomniały. Skończyło się vitargo, na wykończeniu była woda, wciągnęłam kolejny żel i batona. Przestały cieszyć widoki. Oby tylko do punktu odżywczego, a potem oby tylko wreszcie pojawiła się ta wyczekiwana czwórka z przodu.

W Roztokach na punkcie przemili wolontariusze szybko napełnili mi bidony wodą i izotonikiem. Dziękuję. A ja standardowo rzuciłam się na zimną colę (mniam) i marszem ruszyłam do przodu. Asfaltowa droga pod górę (jej fragment pokonywaliśmy jakieś 20 km temu) nie zachęcała specjalnie do sprintu. Więc świadomie pokonywałam ją Gallowayem. Do znaku marsz, od znaku do brzozy truchtem. Do zakrętu marsz, a potem do mostku znowu truchtem. I tak dalej. Żadnej kobiałki w zasięgu wzroku, więc nie miałam przed kim uciekać ani kogo gonić, mogłam spokojnie przemieszczać się do przodu. Ale kiedy do cholery będzie ta nieszczęsna....

Czwórka z przodu?
Była. Na szczycie Okrąglika, do którego wiodło kolejne zajebiście trudne i pionowe podejście. Oj bolało. Tam to bolało naprawdę bardzo bardzo. Za szczytem było już ze mną źle i... zaczęłam się rozklejać. Poczułam dziwną niemoc, podobną do tej w drodze na Śnieżkę. Jakby żal mi się siebie samej zrobiło i szkoda... Pojawiły się łzy, trudności z łapaniem oddechu, drżąca broda. Bidulka. Dziś już wiem, że chyba właśnie w ten sposób reaguję na kryzysy na dłuższych dystansach. Po prostu mam ochotę usiąść i ryczeć. Na dodatek byłam sama i ta pustka niewątpliwie potęgowała smutek, apatię i niemoc. Brakowało kogoś, kto by mnie pociągnął (jak Wybiegany w Karko), brakowało impulsu, brakowało kopniaka w dupę lub chociaż jakiejś marchewki. Ale jedno wiedziałam! Choćby tiptopami, choćby na czworakach, choćby czołganiem nawet, ale dociągnę się jakoś do tej mety. I zmieszczę się kurde w limicie! Zrobię ten ultramaraton. Szłam więc sobie powolutku, coś tam potruchtałam czasem, wysiąpałam nosa, znowu szłam... Chlip chlip. Bidulka.

Gdzieś na trasie (kolorki!). Fot. J. Błasiak-Wielgus
Aż znalazłam się na jakiejś przełęczy, gdzie grzecznie powiedziałam mijanej turystce dziędobry. I nagle usłyszałam drugi kobiecy głos za mną, że owszem bardzo dobry. Oglądam się, a tam! Nie! Nie! Nie! Ta dziewczyna w czerwonym! Jak ona skubana mnie dogoniła? Kiedy to się stało? Dlaczego? I jeszcze się tak serdecznie i szeroko do mnie uśmiecha. Zołza... :)

Jak ręką odjął minęły mi wszystkie kryzysy! W miejsce bólu i udręki pojawił się znowu ten pieprzony głos. Run Bo! Uciekaj! W jednej chwili normalnie! I niczym Feniks na nowo rozpostarłam skrzydła i pognałam w dół. Na szczęście było w dół, bo w tym wiedziałam, że mogę mieć przewagę. Jezzzu, jak ja tam leciałam z górki na pazurki! Jak wyprzedzałam wytrzeszczających oczy chłopaków po drodze! Jak mi się kolana prawie w drugą stronę na zbiegach wyginały, a palce u stóp niczym drobne w skórzanej podkówce obijały o przód butów. Postanowiłam się nie oglądać (pamiętaj Bo, powiedział mi ktoś kiedyś, oglądanie się za siebie to oznaka słabości), tylko pruć do przodu. Tak bardzo pruć, że dogoniłam kolejną dziewczynę (w pomarańczowym tym razem) i wyprzedziłam ją na podejściu.

Kiedy wreszcie będzie ta piątka z przodu? 
45 km. Mijani turyści mówią, że jesteśmy szósta (ja) i siódma (ona, ta pomarańczowa) kobiety w tym całym maratonie. Okurde, no to faktycznie dałam do pieca. Szok i niedowierzanie! Mogę być szósta! 46 km. Auć. Na szczęście jest cały czas w dół. Serio, jakbym miała biec po płaskim nie dałabym rady. 47 km. Kątem oka widzę coś pomarańczowego za sobą, więc znowu podkręcam tempo. Jak ja to robię, skąd mam tę siłę, naprawdę chyba jestem kosmitką, a już na pewno kosmiczną moc z niewiadomych źródeł pozyskuję jakoś, bo przecież ómieram, a jednak gnam. 48 km, biegnę i ocieram łzy. Nie wiem skąd i dlaczego nagle znowu łzy, ale kurde psują mi one widoczność! 49 i 50 km. Leeewa wolna i wyprzedzam kolejnych panów. 51 km i jakaś rzeczka. Oglądam się, a tam? O nie! Nie! Nie! Nie! Znowu ta w pomarańczowym! Metr za mną! Ktoś się tam chyba nieźle na górze bawi serwując nam taką rywalizację na koniec. Dziewczyna nie odpuszcza i walczy nadal. Twardzielka. Chyba się kurde poddam, mam dość. Po co ci to Bo? Po co? Rzutem na taśmę daję jednak susa susów przez tę rzeczkę i potem równie podobnym wieloskokiem gnam w kierunku dmuchanych bramek i mety. Brakuje mi tchu, nie mogę oddychać, zrywam pulsometr bo zaraz się uduszę. Oglądam się za siebie, w dupie mam już wszelkie oznaki słabości. I... Widzę tylko złotą polską jesień. Żadnej pomarańczy. Cisza. Nie ma jej? Odpuściła... A wystarczyłoby, aby dziewczyna powalczyła 10 metrów więcej i to ja z pewnością powiedziałabym pas. Naprawdę leciałam na oparach...

Nie wiem w sumie, czy przebiegłam czy przeszłam linię mety. Mam tylko nadzieję, że nie na czworakach było i że na kolana to padłam dopiero za kreską. Nie, nie popłakałam się. Najpierw musiałam przypomnieć sobie najważniejsze czynności życiowe... Ale po kilkunastu sekundach - zaczyna rodzić się nowa, zajebista tradycja - jak w kreskówce poryczałam się jak bóbr.

I choć trochę głupią i nierozsądną (po co ci Bo to ściganie, po co?), ogłuszoną TYM głosem oraz półprzytomną na mecie, to jednak jestem wojowniczką! Najprawdopodobniej z 9 paznokciami u stóp, piekielnym bólem i zmęczeniem w środku, ale kurde jestem nią! Nie wiem po co i dlaczego (nie pytajcie), ale jestem.

Z czasem 6:14 wywalczyłam szóste (ostatnie z nagradzanych) miejsce w open kobiet (i trzecie w K30, ale się dublowało), 69 (!) wśród wszystkich zawodników (na 464 sklasyfikowane sztuki). O 13 sekund wyprzedziłam siódmą dziewczynę na mecie, o minutę ósmą. Słaaabo, co? :) Stałam na scenie obok najszybszych kobiet Maratonu Bieszczadzkiego. Otrzymałam zajebistą wielką statuetkę, 200 zł, buffa i lawendowy krem Oriflame do ciała. No czyż nie jestem? ;)

Jej wysokość z trofeami i koleżankami na scenie :) 
Góry góry góry
No uwielbiam, co się będę powtarzać. Za to poczucie wolności, przestrzeni i powietrza. A Bieszczady z tą swoją "miękkością", łagodnością oraz równoczesną dzikością i drapieżnością są w tym względzie wyjątkowe. A jesienią - epickie i wyjątkowe podwójnie.
Sam Maraton Bieszczadzki zorganizowany perfekcyjnie. Choć ciut szkoda, że jednak większość trasy przebiegała lasem i nie dane nam było cieszyć się wszystkimi pięknymi widoczkami. I jeszcze szkoda (muszę to napisać, bo zastanę w domu zmienione zamki), że w biegu towarzyszącym (14 km) źle oznakowano trasę i czołówka pogubiła się tracąc pewne szanse na zwycięstwo... :(
Poza tym naprawdę było super, szacuneczek dla organizatorów.

Czy biegi ultra to jest to
Szczerze? Nie wiem. Zwłaszcza, że 53 km to nie jest jakieś specjalnie wielkie ultra...
Stwierdzam jednak, że chyba nie mam w sobie tej pokory i cierpliwości wymaganej przy bieganiu długich dystansów. Zbyt łatwo daję się podpalać, za szybko ulegam biegowej euforii i gnam bez opamiętania. Zbyt pochopnie ulegam kryzysom, płaczę i daję ponieść się emocjom. Za wyraźnie słyszę ten cholerny głos. A może po prostu za bardzo cenię sobie swe paznokcie? ;) Nie wiem.

Na szczęście paznokcie odrastają, a ja potrafię i lubię się uczyć. I tylko wynaleźć muszę skuteczny sposób na zagłuszenie tego durnego głosu. (Hmmm, a może i go nie zagłuszać?)

BO - pssst - to być może dopiero początek mojej górskiej ultra przygody...

8.10.2014

Góry - zajawka milion! Memoriał Wojtka Kozuba

Dlaczego lubię bieganie po górach? BO nigdy nie wiem co będzie za zakrętem. BO widoki są boskie lub mgła czasem, ale też magiczna. (O ile oczywiście coś widzę, a nie lampię w dół, by się nie pozabijać na korzeniach lub nie poślizgnąć na innych atakujących znienacka trailowych niespodziankach). BO cały czas się coś dzieje. BO ludzie przyjeżdżają fajni, jacyś tacy mniej zmanierowani. BO błoto, bo kamienie, bo chaszcze. BO dostaję mocno (za mocno) w dupę. BO łydki fajne pooglądać można. BO kameralnie i na luzie jest, choć czołówka i tak zawsze z Melmac. BO góry to góry. Kropka.

Tak więc długo nie trzeba było mnie namawiać na start w kameralnym biegu poświęconym pamięci Wojtka Kozuba - alpinisty, biegacza, "Mężczyzny z pasją", który zginął w drodze powrotnej ze szczytu na Mont Blanc. Zawody już po raz trzeci organizuje jego żona ściągając w Beskid Żywiecki masę miłośników gór, wspinaczki i biegania. Zazwyczaj bieg wiedzie na Babią Górę, w tym roku, ze względów remontowych zmieniono trasę. Na (ponoć) ciekawszą, trudniejszą i ładniejszą. 

Ciekawa to ona była, a jakże. Zwłaszcza pionowe niemal podejście na szczyt Małej (dobre sobie, małej) Babiej Góry lub równie zapierające dech w ekhm... piersi raz kamieniste, a następnym razem błotne zbiegi. I tu dygresja. Mogę narzekać, że w tramwaju ciężko mi usiąść. Że w kinie czasem za mało miejsca na nogi. Że w samolocie - jeśli tylko pozwolą  - prawie zawsze przy awaryjnym siadam. Że długie spodnie ciężko mi niekiedy znaleźć, a kozaki kończą się w połowie łydki. Ale w górach te moje nogi naprawdę się przydają :) Z tą swoją długością. Na podejściach, że mogę sięgać co dwa kamienie lub trzy schody nawet. Oraz na zbiegach gdy puszczam je przed siebie od pięty nie blokując kolan, a one niczym w kreskówce furczą jak kołowrotek przemieszczając ciałko me w kierunku mety. Tak więc w górach, ujdą te moje nogi...

Ale nie o kończynach przecież chciałam, tylko o biegu. A więc znowu zajawka milion na bieganie po górach! A nawet dwa miliony, tak na mnie kurde działa ta sceneria, że zapominam o BOżym świecie i wszelkich  innych "założeniach startowych", że luźno ma być, treningowo i na lajcie. Bo z racji zbliżającego się ultraMaratonu Bieszczadzkiego tak właśnie chciałam pobiec - "na zaciągniętym hamulcu" - a tymczasem tradycyjnie poszłam w trupa i masz teraz baBO placek, a raczej ból (nie tylko istnienia) oraz zakwasy... Oj boli.

Tak było. Fot. T. Dzięgielowski
Już taka zblazowana ze mnie blogerka, że nie chce mi się opisywać kilometr po kilometrze całego tego biegu. Kto by chciał to czytać? Że tempo takie tu, a inne tam. Że najpierw delikatnie pod górkę, a potem kąty zdecydowanie zaczęły się powiększać.  Że żel zjadłam na 8, a może i 9 kilometrze, że tego wyprzedziłam, a potem tamtą i jeszcze jedną. A wodę to piłam ze źródełka. No kogo to interesuje? Kogo? Ale o tętnie to wspomnieć muszę bo się uduszę. Średnio 179 bpm! Czujecie? Noo, na podbiegach to ja naprawdę czułam, że mam serce. I że bić potrafi ono mocniej niż do Brada Pitta. Lub tam do kogoś innego.

Ciut się sponiewierałam na tym biegu. Blisko 1000 m przewyższenia w górę, i tyle samo w dół na dystansie 14,2 km potrafią dać w kość. Cieszy, że jakoś specjalnie nie dawałam się wyprzedzać, a nawet wręcz przeciwnie i viceversa :) I że na tych zbiegach, wszak z niewielką wciąż troską o wytrzymałość tytanu w paszczy, dawałam również radę. Ba. Kilka razy to prując w dół krzyczałam nawet "leeewa wooolna". Hehe, góralka się znalazła. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że z czasem 1:48 zameldowałam się jako piąta kobiałka na mecie (na 44 startujące!) i jeszcze tytuł drugiej w najlepszej kategorii wiekowej zdobyłam. Drewniany medal, chwila chwały, dyplom i buff - tym razem więc bez szaleństw, ale przecież nie o to w tym wszystkim biega...

Co tam mój promienny uśmiech. Mina dziewczynki (córki Wojtka) po prawej :) Fot. T. Dzięgielowski
I jeszcze przerwa na odrobinę wzruszeń. To niezwykłe, że w taki radosny sposób czcić można pamięć ukochanej osoby, której już nie ma. I nigdy nie będzie. I że wokół niej oraz wspomnień z nią związanych, skupić tylu pozytywnie zakręconych ludzi podzielających pasję i miłość do gór. Z jednej strony był to bowiem zwykły górski bieg. Z wpisowym, numerkiem na klacie i wodą za linią mety. Z drugiej jednak, zwłaszcza po wstępie, że pamiętajcie, będziecie biec jedną z ulubionych tras Wojtka i jego duch z pewnością gdzieś tam jest, był to bieg inny niż te, w jakich do tej pory brałam udział... Nawet o przemijaniu i kruchości tego wszystkiego pomyśliwałam sobie w trakcie. No, serio o tym myślałam.

I tylko szkoda mi trochę, że głupia Bo dała ponieść się emocjom i jednak nie pobiegła bardziej zachowawczo. I teraz ciut zmęczona jest i niestety marnie widzi udaną regenerację przed Maratonem Bieszczadzkim.

A to już w tę niedzielę! Omamo! Aż 53 km z łącznym przewyższeniem ponad 3000 m! Słabo mi, zwłaszcza że przez miniony miesiąc nie przebiegłam więcej niż 200 km. Na szczęście wiem, że widoki będą boskie, lub mgła czasem, ale też magiczna. Że cały czas będzie się coś działo. Że ludzie przyjadą fajni, jacyś tacy mniej zmanierowani. Że pewnie błoto będzie, kamienie i chaszcze. I na 100% dostanę mocno (za mocno) w dupę. I że łydki fajne pooglądam sobie. Hopsa. BO przecież kurde jadę w góry biegać! Więc zajawka milion. A kciuki to trzymać obowiązkowo. Dziękuję. Kropka.