29.01.2013

Z dzienniczka treningowego

5.30. Dzwoni budzik, otwieram oczy. Nawet o tym nie myśl myślę sobie na myśl, aby zostać w łóżku. Pomyśl za to - myślę sobie - ilu sportowców (choć tak naprawdę myślę triathlonistów) z naszej strefy czasowej robi teraz dokładnie to samo co ty tj. szykuje się na trening. I zapewne w ich głowach nie rodzą się takie durne pomysły, jak powrót do ciepłego łóżka, zapewne nie myślą oni o tym, jak przyjemnie byłoby przyłożyć teraz głowę do poduszki, zakopać się pod kołdrę, przytulić do pochrapującego psa lub innego zwierza i błogo zamknąć powieki. Nie, im nawet do głowy to nie przyjdzie, więc tobie też nie może. No i jakoś pomaga. To poczucie wspólnoty i zawziętość, że skoro oni to i ja - sprawiają, że już bez ociągania wychodzę z domu i odśnieżam saaba. A potem pływam. Ostatnio bardzo uwielbiam pływać, bardzo bardzo. Doszło do tego, że w sobotę zamiast na BBL, to ja tup tup na basen się udałam. Ale to się nie może wydać, psst, ja przecież biegaczką jestę.

A na basenie bywa różnie. Czasem jest o 19 osób za dużo, ale nie narzekam tłumaczę sobie, że to nic w porównaniu do tłumów, które czekać będą na mnie w sierpniu. Czasem wszystko mi wychodzi, cierpliwe ręce, swifty, zenswitche, hopki i skrzynki na listy, jestem jak ryba i basen robię na 18 machnięć (noo!). A czasem jest, nomen omen, totalne dno. Nogi się nie słuchają (generalnie to te moje nogi są do dupy), wody się opiję jak smok, ręce znowu nie tak, choć może i dobrze, ale skąd ja mam to wiedzieć, skoro mój instruktor zdezerterował? Stwierdził, że pływam super, że może tylko trochę szybciej powinnam, a z techniki to mogę już robić kurs instruktora TI. Heelloł? Ktoś tu sobie jaja robi, a drwin to my nie lubimy (zapamiętać sobie, nie lubimy). Ja wiem, że czego się nie dotknę zamieniam w złoto, przyznam, bywa to dość uciążliwe na co dzień, ale akurat odnośnie pływania, to sprawa wygląda zgoła inaczej i pozwolę sobie z panem instruktorem się raczej nie zgodzić. Albo znamy inne definicje superowości. Jutro sprawdzam nowego pana i zobaczymy co on na nas: na mnie i mojego kraula.

Oprócz pływania, i tu wszystkich zaskoczę, biegam! W zeszłym tygodniu 52 km, które liczę jako 70 km bo śnieg i lód i mróz. Niedzielne 20 km trochę mnie umęczyło i nie wiem na czyj kark zrzucać przyczynę? Chyba na tę pogodę, albo że na głodniaka lub za ciepło się ubrałam, bo to nie jakiś kryzys? Wciąż się nie ogarnęłam jeszcze z tym moim 'globalnym' planem treningowym. Na wszelki wypadek poniedziałek (oprócz porannego pływania) odpuściłam, a nawet odpuściłam podwójnie, bo zamiast treningu było trochę alko i sernik wiedeński z bitą. I wielki wyrzut sumienia, jeszcze się nie pozbierałam. Choć dzisiejszy bieg ciągły z Django w uszach, mimo pluchy, mimo wiatru w oczy i padającego poziomo śniegu z deszczem, zrobił mi wieczór, było to doznanie iście metafizyczne, polecam.

A oprócz pływania i biegania - znowu niespodzianka - kręcę też na trenażerze. Chyba nie pisałam tu do tej pory za wiele jak się do tego zabieram, to opiszę może - pozwolicie - w kilku słowach mój ekhm... kolarski trening indoor. Najpierw się przebieram. Rajtki z pieluchą to podstawa, choć tyłek jak bolał tak boli. Dziwne, bo gdy jeździłam po asfalcie, to siodełko nie doskwierało mi tak bardzo jak teraz, gdy kręcę w miejscu. Udało mi się wprawdzie przesunąć granicę tolerancji niewygodności dla czterech mych liter z 30 minut do 50, a nawet do godziny, ale wciąż nie czuję się komfortowo i nie wyobrażam sobie jak wysiedzę w tym siodle prawie 4 godziny. Koszulka, obowiązkowo z krótkim, woda do bidonu, ręcznik pod ręką (w końcu ręcznik, nie?), pulsometr, zegarek, butki spd. Co? Żeby fotkę wrzucić? No nie, raczej nie. Fotki nie będzie, nie prosić. Plus komputer z jakimś filmem, tudzież serialem oraz słuchawy z długim kablem bo koło świszczy i nie słychać.
A kręcę zazwyczaj tak. Najpierw rozjeżdżenie - do 20 minut dość luźno, a potem albo trochę szybciej (taki bieg ciągły) przez ok 30 minut i schłodzenie na koniec (10-15 minut). Albo po rozjeżdżeniu zapodaję  mocniejsze akcenty (ile sił w nogach) przez 4 minuty z 2-minutową przerwą i tak 5 albo 6 razy oraz na koniec znowu schłodzenie. Jest cała masa różnych sposobów na zabicie nudy na trenażerze, na razie podeszły mi te dwa i stosuję je wymiennie. Najdłużej na trenażerze wysiedziałam 75 minut, ale gdzieś ostatnio wyczytałam w mądrych internetach, że powinnam 90-120 minut. Ranyboskie, nie wiem czy z moją szanowną d. jesteśmy na to gotowe, ale się spróbuje. Raczej wyjścia nie ma. Zwłaszcza, że właśnie poszedł przelew i lada moment będę na liście uczestników 'z potwierdzona platnoscia' (tak, widzimy się w Poznaniu).

A jak wszystko dobrze pójdzie, to będę mieć kompana lub nawet dwóch do sierpniowego startu oraz ew. wspólnych tritreningów. Kobiałka startuje, od zera się przygotowuje, a Wy nie dacie rady? Tak ich namawiam, chłopaki się prawie już zdecydowały ;)

21.01.2013

Weźże się Bo ogarnij

Doba ma 24 godziny. Sen to podstawa, więc 8 godzin (a najlepiej dłużej) śpię, plus jedną godzinę poświęcam na poranną i wieczorną toaletę. Zostaje 15 godzin. Odliczam z tego średnio 8 godzin na pracę i 2 godziny na jedzenie oraz domowe i psie obowiązki. Po stronie strat zapisuję jeszcze jedną godzinę na fejsbukę, blogi i inne internety (wcale nie krzyżuję teraz palców u rąk) oraz dwie na domową gadkę szmatkę, przytulanie i czytanie.

Zostają mi DWIE godziny. Dwie piękne, długie, okrąglutkie, 60-minutowe godziny, które tylko proszą, aby je jakoś ciekawie i efektywnie wykorzystać.

No to wykorzystuję. I jest: albo rano basen i wieczorem kręcenie na trenażerze, albo tylko bieganie po południu lub w nocy. Plus oczywiście, co jakiś czas, brzuchy, grzbiety i deski na tysiące sposobów oraz rozciąganie. W sumie tygodniowo pływam 3 razy, 2 lub 3 zasiadam za sterami roweru-trenażeru, a biegam 4 lub 5 razy. Wywaliłam siłownię (hurray!), a w porównaniu do zeszłego sezonu zrezygnuję też chyba z dodatkowego treningu biegowego. Generalnie i tak jest dość intensywnie. Rzekłabym nawet, jest dość ostro. Bo przecież ja już, natychmiast (zaciskam piąstki i tupię nogą), w tym momencie muszę szybko biegać, ładnie pływać oraz kręcić wytrwale i mocno.

Na razie jest super, mam mnóstwo siły, energii i entuzjazmu oraz nic mnie niepokojąco nie boli (zakwasów po snowboardzie nie liczę, podobnie jak odnawiającej się co jakiś czas dziwnej kontuzji dłoni mej prawej). Zastanawiam się tylko jak długo tak pociągnę i ile jeszcze trwać będzie ta radość i sielanka... Zwłaszcza, że się jakoś specjalnie nie regeneruję, a o dietę wciąż dbam "po swojemu". Słowem, ciekawa jestem kiedy się zajadę.


Tak, mam tego świadomość, błądzę. Trenuję to wszystko od czapy. Jest spontanicznie, bez głowy, wizji i pomysłu na całość (od 2 tygodni realizuję tylko biegowy plan przedmaratoński, do czego i tak podchodzę dość kreatywnie...). Muszę koniecznie się jakoś ogarnąć, mądrze zsynchronizować wszystkie me aktywności, zadbać o regenerację. Wiem to. Inaczej zrobię sobie krzywdę i padnę. A tego byśmy nie chcieli.

Ale dość o mnie, teraz o wiosennym maratonie. Bo oczywiście biegnę! I wszystkim, którzy umierają z ciekawości gdzie, spieszę donieść, że ostatecznie wybór padł na Orlen Warsaw Marathon (sorry drproctor). Zdecydowałam się nań nie z racji wypasionego (?) ponoć pakietu startowego (tak, teraz wszyscy tak mówią...), ale ponieważ pasuje mi ten termin i planowana skala imprezy. Do ewentualnej życiówki potrzebuję adrenaliny, ludzi, wiwatujących tłumów i uskrzydlającej atmosfery. Ruun Boo! A tego nie znajdę w małym, choć zapewne zacnym, łódzkim maratonie. A w Krakowie już biegłam. Życiówka? Życiówka? Ktoś mówił o życiówce? Noo, marzą mi się dwie trójki z przodu... Dziś szczerze w nie wątpię, zbyt późno zaczynam przygotowania, zbyt wiele rzeczy robię jednocześnie i dzieje się to zbyt chaotycznie. Ale ja już się ogarniam, obiecuję. I spróbuję powalczyć. Poza tym kto, jeśli nie ja.

A w lutym jadę na biegowy obóz do Zako. Jeśli ktoś chce mnie poznać, są ponoć jeszcze wolne miejsca.
;)

15.01.2013

Psst...

Miała być tajemnica. W sumie sama nie wiem po co i dlaczego... To pewnie mój wrodzony strach przed krytyką w razie niepowodzenia lub chęć zostawienia sobie otwartej furtki, by niezobowiązująco wycofać się jakby zabrakło chęci. Albo może brak wiary wudasię? Nieważne. Tajemnicy nie będzie. Wystarczy, że w "normalnym" świecie trzymam język za zębami, tu mogę się oficjalnie przyznać. Poza tym gdzieś przecież muszę dawać upust swoim żalom, smutkom i obawom. I odkrywać Amerykę. Znowu!

A więc będzie triathlon!
No! Chyba raczej na pewno.

Też przebieram nóżkami. I to nie kiedyśtam w przyszłości, ale w tym roku będzie! Jak skakać to na głęboką wodę, a spadać z wysokiego siodełka. Bo tak jak bieganie zaczynałam od marzenia o maratonie, a nie przebiegnięcia dyszki, tak przygodę z tri również chcę rozpocząć od wysokiego C. A w zasadzie od "H". Bo wg planów ma być Half-Ironman! A co? 1,9 km pływania, 90 km kręcenia i półmaraton. Razem ponad 110 kaemów! Ranyboskie.

Tym bardzej ranyboskie, że zaczynam od zera. A w zasadzie od minus jeden. Zresztą jak wszystko do tej pory. Ale jak JA się uprę... to i triathlon zrobię. Po prostu tak już mam. Wystarczy, że postanowię. O resztę zadba moja ambicja, konsekwencja, pracowitość i upór (czasem ich nie cierpię, ale czasem się przydają). Oczywiście celem jest ukończenie i zmieszczenie się w limicie czasowym. Co może dla faceta nie jest jakimś wielkim wow, ale dla zwykłej kobiałki to naprawdę nie lada wyczyn oraz ogromne wyzwanie. Słyszeli? O-gro-mne!

Organizacyjnie to myślę w czerwcu lub w lipcu zrobić ćwiartkę i ogarnąć o co w tym triathlonie c'mon, a potem sierpień - i wielkie BUM!, gdy zostanę prawdziwą triathlonistką (triathletką?). Tak, postanowione! To już nie jest marzenie. To jest plan. I to całkiem smart.

Tylko nikomu nie mówcie.

11.01.2013

Takie buty

Najpierw były Pegasusy 27. Ładne, szare z zieloną łyżwą i przede wszystkim bez tych koszmarnych, typowych dla biegowych butów plastików, wzorków i pstrokacizn. Wspólnie stawialiśmy pierwsze biegowe kroki, wspólnie eksperymentowaliśmy z różnymi formami treningu oraz zaliczyliśmy debiut w zawodach. Dużo dla mnie te Pegasuski znaczą, są jak... pierwszy pocałunek ;) Choć gdy teraz na nie patrzę, to takie toporne się wydają, takie duże i ciężkie. Nieważne. Wtedy były idealne i tak je zapamiętam. A dziś zabieram je na siłkę lub czasem - tak dla draki - ubiorę nawet na jakieś wolne truchtanko.

Potem też były Nike. Wyklikane, kupione w ciemno za jakieś śmieszne pieniądze. Lunarglide 2. Szaleńcza miłość od pierwszego wejrzenia, która z czasem przerodziła się w długi i pełen niezapomnianych wrażeń związek.
A było tak. Po 3-4 miesiącach człapania w Pegasusach poskarżyłam się głośno w towarzystwie, że coś mi śródstopie doskwiera i czy to może być wina butów. I wtedy kolega powiedział coś bardzo ważnego. Słowa, które wciąż pamiętam i które powtarzam sobie, jak najdzie mnie zwątpienie: Ale przecież nie można mieć jednej pary butów do biegania! No właśnie. Że niby stopa nie powinna przyzwyczajać się do tej samej wkładki i dobrze, aby mięśnie co jakiś czas pracowały inaczej, w różnych modelach butów. Nie znam się, nie weryfikuję, nie sprawdzam. Ale wiem jedno - nie można mieć jednej pary butów do biegania ;)
Wracając do Lunarglidów 2, to w nich zdarzyło się najwięcej. Dwa maratony, trzy połówki i kilka pomnniejszych dystansów oraz pewnie z 1500 przebiegniętych razem kilometrów. W upały ciut w nich gorąco (gęsta siatka), ale na pozostałe pory roku - idealne. To są zdecydowanie moje najlepsze i najładniejsze buty ever!

Potem przyszła kolej na prawdziwe buty do biegania.
Bo bardzo zaczęły boleć mnie kolana, bo chciałam sprawdzić jak wygląda profesjonalny zakup obuwia biegowego, bo zapragnęłam zmian i zaczęłam (o córo marnotrawna!) wątpić w moje Lunarglidy, że to może przez nie, a nie przez słodycze, jestem taki słoń. Wideoanaliza, wywiad środowiskowy i Brooks Glycerin 9. Lubimy się, ale szału nie ma. Choć - to należy przyznać - kolana faktycznie przestały mnie boleć, jak zaczęłam w Brooksach biegać. Ale tylko na treningach, nigdy nie dałam i nie dam im szansy w zawodach. Poza tym? Cóż, te buty są dokładnie takie jak ja. Najładniejsze mają wnętrze ;) W różowe kwiatki. Z wierzchu wyglądają jednak tak, jak buty biegacza w najgorszym koszmarze niebiegającej osoby wyglądać mogą. Białe, gruba podeszwa (zwłaszcza na pięcie), luźna siatka, świecące wstawki i plastic fantastic. Koszmar, z którego jak najszybciej trzeba się obudzić.

W międzyczasie, w mojej biegowej stajni pojawiły się Salomony Speedcross 3.
Z tymi Salomonami to też jest ciekawa historia. Jest u nas na Ukrainie taki Robert (mryg), który wybiegał już wszystko to co mi, Wam i Waszym znajomym razem wziętym marzy się w przyszłości w górach zaliczyć. I On w tych Salomonach to wszystko zrobił i bardzo je poleca. Więc podobnie jak kilku innych zaprzyjaźnionych biegaczy, kupiłam Speedcrossy (w ciemno, bez mierzenia) i ja. I też polecam. Ufam tym butom bardziej niż sobie. Świetnie nadają się na miękkie i błotniste podłoże, a postawiona stopa zawsze zostaje w tym miejscu gdzie powinna. To zasługa bardzo agresywnego bieżnika (uwielbiam to pojęcie - agresywny bieżnik). Tak naprawdę, to właśnie Speedcrossy są cichymi bohaterami moich górskich (wdech) sukcesów (wydech). Aaa, i paznokcie w nich nie schodzą;)

Coś brudnawe te moje bucie stwierdzam;) Ale one do biegania są, nie fotografowania. 

A jeśli nie Lunarglide Dwa to co? Musiałam szybko poszukać odpowiedzi na to pytanie, gdy w ukochanych staruszkach znów zaliczyłam wywrotkę oraz dostrzegłam w nich kolejne przetarcia. I odpowiedź znalazłam. Czwórki! Dajbóg godny następca Dwójek wyklikany został przeze mnie kilka dni temu. Biegane już trzy razy i te pierwsze wrażenia są bardzo bardzo. Jest tak jak lubię. Sprężyście, stabilnie, bez plastiku i na czarno. Ale o bieganiu ze śródstopia to chyba muszę pomyśleć innym razem...

Takie uśmiechnięte są, nie?
A skoro już o klikaniu mowa, to upsnęła mi się ręka raz jeszcze i kupiłam też trailowe New Balance MT 840. No ta, no, wyprzedaż była, żal nie kupić ;) Wiem, od czapy są trochę te buty. NB i trail? Zobaczymy, najwyżej oddam do sklepu lub będę w plecy kilka biletów do kina. Choć wyglądają interesująco, w przeciwieństwie do sklepu, który realizuje moje zamówienie już czwarty dzień. Wrrr.

6.01.2013

Zamienił stryjek

Tu mnie ciągnie, tam pobolewa i szczyka, a zakwas też się niejeden znajdzie. Czyli już naprawdę wróciłam i czuję się tak, jak każda szanująca się biegaczka czuć się powinna. Obolała i radosna ;) Za mną dłuższe wybiegania, pierwsze krosy, siła biegowa oraz nawet delikatne interwały! Dziś na ten przykład miłe, mroźne i nadzwyczaj śliskie 21 km w doborowym towarzystwie (Pięciu Wspaniałych i Bo). Naprawdę było ślisko, a dodatkowo z racji, iż to pierwsze 2 dyszki od października (!), to w głowie liczę sobie ten trening podwójnie, plus jako ćwiczenia stabilizacyjne.

W zasadzie to chyba powinnam czym prędzej brać się za jakiś przedmaratoński plan, koniecznie powinnam to zrobić, ale ja kurcze... no wciąż nie wiem, gdzie chcę pobiec w kwietniu. To znaczy wiem gdzie chcę - wszędzie, no ale trzeba coś wybrać. Bo! Trzeba coś wybrać! Halo! Decyzję trzeba podjąć! No wiem, wiem, zrobię to może jutro ;)

Za mną wybitnie zróżnicowany treningowo czas. Jeszcze nigdy nie byłam tak... ekhm... wszechstronna ;)  Proszę jak jest kolorowo (paczemy zwłaszcza na ostatnie 3 tygodnie). Dumna jestem ze wszystkiego. Ale chyba najbardziej to z tej siłowni się cieszę. Boże, żeby mi się tam chodzić chciało, tak jak mi się nie chce! Na bieganie zazwyczaj wybieram się bez jakiegoś ociągania, na basen na 6 rano też się zwlokę, ale jak pomyślę, że trzeba iść na ten crossfit to jestem taki wielki leń, że dosłownie wszystko przeszkadza mi w wyjściu z domu. Nawet odkurzacz. Na samych zajęciach jest już fajnie, ta największa walka toczy się "przed". Ale oczywiście za bieganie, kręcenie i basem też mi się szacunek należy.
Na zielono bieganie, na purpurowo crossfit na siłowni, na różowo kręcenie, na niebiesko basen.

Taki Jeden (mryg mryg) napisał mi ostatnio, że jestem cyborg. To miłe. Choć chyba jednak wolę określenie szalona. Jakbyśmy mnie jednak nie nazwali, to i tak nie będzie to prawda. Bo te słupki niestety nic nie znaczą. Drewno jestem i brak mi wszystkiego: formy, szybkości, siły i wytrzymałości. I wciąż sapię jak jelcz. Tylko radość mam (ciekawe jak długo...). Wierzę jednak, że w końcu coś zaskoczy, że włączy się turbina i wejdę na wyższe obroty. W końcu muszę, nie?

Złota malina należy mi się zaś za moją ostatnią kontuzję. Na milion procent wiem, choć do doktora pewnie wybiorę się dopiero w tym tygodniu, że to zespół cieśni nadgarstka. Ani ja tenisista, ani krawcowa czy informatyk, ale taką oto kontuzję sobie sprawiłam. Myślałam na początku, że to tylko coś z obrzeżnymi palcami dłoni mej prawej, ale kiedy dokładniej przyjrzałam się czego moja dłoń i jak wykonać nie potrafi, to stwierdzam, że to jednak ten zespół lub przynajmniej jego fragment. Pisać nie mogę (kto dziś pisze długopisem?), posmarować chleba zmrożonym masłem, słoika z miodem odkręcić ani rozczesać kudłów. A saaba odpalam trzymając kluczyk pomiędzy palcem wskazującym a środkowym lub oburącz ręcami dwiema. Skąd, naboga, u człowieka, który nadwyręża głównie nogi takie coś? Otóż zapewne za dużo klikałam, po czym dołożyłam sobie jeszcze ambitną jazdą na trenażerze. Na którym (głupia Bo), im szybciej pedałuję (mój rekord to 110 obrotów na minutę), tym mocniej ściskam kierowniczkę. Co uświadomiłam sobie oczywiście po fakcie, bo podczas samego kręcenia to albo pochłania mnie kolejny odcinek Dextera, albo skupiam się na swym bolącym tyłku.

Tak więc zamienił stryjek siekierkę na dziwną rączną kontuzję-dolegliwość. Niby nic, ale życie utrudnia, nie mówiąc już o tym, jak bardzo uświadamia, że w pewnym wieku niektóre szaleństwa po prostu nie uchodzą bezkarnie... Nawet mi.