31.05.2012

Brooks Glycerin 9

Cóż mogę rzec... Jest inaczej niż dotychczas. Miękko, ale myślałam, że będzie mięciej. Dopasowanie, choć spodziewałam się raczej większego luzu. Jest ładnie. Ale nie wiem, czy nie za ładnie czasem. 

30.05.2012

Nowe butki mam :)

Z butami jest jak z torebkami - nigdy za wiele. W moim przypadku rzecz dotyczy również butów biegowych. I to się właśnie wydarzyło wczoraj!!! Kupiłam 3 parę!
Ale nie o butkach chciałam - o nich jak już trochę pobiegam napiszę. Ale o zakupach w PRAWDZIWYM sklepie dla biegaczy.

Kiedy po raz kolejny obudził mnie w nocy ból kolan (przy przewracaniu się z boku na bok) i te cholerne kolana coraz bardziej zaczęły utrudniać mi nie tylko treningi ale zwyczajne funkcjonowanie (uwierzcie, potrafią boleć przeokropnie) - postanowiłam coś zaradzić. I zmienić buty do biegania. Zwłaszcza, że w obecnych Lunarglide 2 gorąco strasznie (bardzo gęsta siateczka) i wybitnie nie nadają się one do biegania w temperaturze <12-15 st. Zapragnęłam więc profesjonalnie dobranych butów (wideoanaliza i te sprawy), które skorygują wszelkie moje koślawości i być może pomogą też na kolana.

A że w Polsce B gdzie mieszkam nie ma sklepów dla biegaczy (o tym napiszę osobno, będzie wpis - wielki foch) to korzystając ze służbowego pobytu w Wwie wybrałam się do ERGO sklepu. Wcześniej zadzwoniłam umawiając się na konkretną godzinę wideoanalizy,co by gotowi byli z czerwonym dywanem i balonami przy wejściu. Byli gotowi.

Dzień dobry, dzień dobry - ja na badanie stóp i po buciki jakieś ładne przyszłam. Usiadłam na miękkiej kanapie, a Miły Sprzedawca wypytał mnie najpierw o wszystko: jak długo biegam (niedługo), ile tygodniowo (60 km +/- 10 km), po czym (na asfalt butów potrzebuję), czy jakieś kontuzje i czy mnie coś boli (oj, tu nam trochę zeszło...). Potem miałam ściągnąć buty i skarpetki by - już na bosaka - Miły Sprzedawca obejrzał moje stópki stwierdzając, że widzi tu lekką pronację, wysokie podbicie i coś tam z achillesami. Oraz zaprosił na bieżnię. Na bieżni w ichniejszych butach przebiec się miałam kawałek. I co się okazało? Że mimo tych koślawości biegam całkiem prawidłowo, ciut tam jedna kostka ucieka, ale generalnie odpowiednie będą buty neutrealne. Fajnie tak zobaczyć na komputerze swoje biegające stopy. Muszę przyznać że są całkiem całkiem i idą dość równo ;) choć myślałam, że odrobinę szybciej.

Miły Sprzedawca przyniósł mi potem trzy modele. Dobrze, że trzy, bo ja nie cierpię wybierać, decydować i potem mieć wyrzuty sumienia, że kupiłam to a nie tamto. I wszystkie butki o dziwo damskie były, choć z racji mojej szacownej wysokości (zgadnijcie ile mierzę?), długość stopy mam z reguły męską. Najki mi się nie spodobały (sama się dziwię, bom przywiązana do marki), takie jakieś toporne były, Asicsy też specjalnie nie leżały (potem mierzyłam jeszcze 2 inne modele tej firmy i to nie to), no i Brooksy. To była  miłość prawie od pierwszego wrażenia. Nie tylko dlatego że miały różowe wstawki i wkładkę w kwiatuszki. Choć może i dlatego. Ale wygodne, miękkie, takie dopasowane, lekkie. You know what I mean - wszystko idealnie pasuje i jest dokładnie w tym miejscu gdzie być powinno. Do ich ceny nie zapałałam już tak wielką miłością, ale że wcześniej ustaliłam sama z sobą, że nie będę się szczypać co do kasy, nie ona była tutaj najważniejsza.

Miły Sprzedawca cierpliwie sprawdzał, doradzał i omawiał zastosowane bajery. Kiedy poprosiłam go - tak dla hecy i z ciekawości - o pokazanie mi też jakiegoś modelu minimalistycznego, przyniósł 2 pary (Nike Free i Brooks PureConnect). No nie wiem, nie wiem... Po domu, do dresików to i owszem - bardzo wygodne kapcie. Ale żeby w nich biegać? Dżiz! Szacun dla minimalistów.

Podsumowując. Trafiłam do dobrego sklepu prowadzonego przez ludzi z pasją. Lubię takie klimaty. Coś jak w małych nowojorskich sklepach z płytami albo przytulnych knajpkach, gdzie szef stoi za barem i wszystkich zna. Jest zajawka, zaangażowanie, zrozumienie, ogromna wiedza, zindywidualizowane podejście do klienta. Klienta, który naprawdę czuje się ważny (najważniejszy).

I choć pewnie mogłabym te butki kupić gdzie indziej i taniej, a stopy zbadać w Intersporcie lub innym Decalthonie, cieszę się, że tego nie zrobiłam. Ci ludzie z Ergo naprawdę mają frajdę z prowadzenia tego interesu. Oprócz handlowania, robią też różne spotkania, organizują wspólne treningi dla klientów, kibicują im i motywują; działa system lojalnościowy oraz sklep internetowy. Wiem, wiem, to jest oczywiście biznes i za tym wszystkim stoi kasa i chęć zarobienia pieniędzy. Ale nie mam nic przeciwko, aby w taki sposób - z pasją - zbijać fortunę na mnie.

(Żeby nie było samych achów, to szkoda, że w Ergo mały wybór fajnych ubrań. A wideoanaliza bez zakupu butów kosztuje 40 zł).

28.05.2012

Razem czy osobno

Oczywiście, że osobno. By biec w swoim tempie, by słyszeć swój ciężki oddech i swoje szuranie butami. Samemu siebie trenować. Osobno, bo przecież bieganie to sport samotników. Spokojnie pomyśleć można, odciąć się od wszystkiego, zaplanować i pofilozofować. Umęczyć po kokardy. Przyrodę pooglądać, o kreci kopiec się potknąć i zwierzątko jakieś zobaczyć. Biec... nie oglądać się na nikogo i samemu skręcać w tę, a nie inną alejkę. Właśnie w tę - w prawo. A potem o! w tamtą - w lewo.

Oczywiście, że razem. Bo w grupie czas leci szybciej, bo pogadać można i posłuchać o minimalistycznych butach, pięknych biegowych trasach i śmiesznych, czasem strasznych przygodach startowych. Diety najnowsze poznać (nieprawda, że tylko kobiety znają się na odchudzaniu, wadze, ćwiczeniach i suplementach), skonsultować trening (oj tak!), podpatrzeć jak biegać na śródstopiu, no i pościgać z lepszymi. Grupa wspiera, dopinguje, motywuje i wchodzi na ambicję.

I choć uwielbiam biegać sama i generalnie z natury jestem aspołeczna raczej, to nie byłabym w tym miejscu, gdybym nie poznała innych biegaczy. Spotykamy się co weekend na dłuższym wybieganiu i zawsze jest ciekawie. Naprawdę lubię te niedziele. Czasem jest nas tyle, że wyglądamy jak drużyna piłkarska, czasem wpadnie tylko kilka osób - ale zawsze ktoś jest. Bez względu na pogodę czy kartkę w kalendarzu. I żeby nie było że chcę tu się komuś przymilać, miziać po plecach czy smyrać za uszkami (mryg do tych, co zaglądają i czytają), to jednak wiem, że sama nie dobiegłabym do dziś. Tak trochę nostalgicznie i ckliwo się zrobiło, ale to dzięki znajomym biegaczom z naszego nieformalnego "klubu" połknęłam bakcyla i tak mi zostało. Już im dziękowałam, blablabla, ale nie zaszkodzi raz jeszcze ;)

A jutro coś się wydarzy! Stay tuned!

23.05.2012

Romans z szybkością

Szybko to ja potrafię lody zjeść. No i może jeszcze zasnąć. Tyla! Nie jestem typem szybkościowca w żadnej chyba dziedzinie życia. A tym bardziej w bieganiu...

Ale postanowiłam coś z tym zrobić ;) Tj. spróbować coś zrobić.

Do tej pory jedyną znaną i praktykowaną przeze mnie formą treningową były elementy treningu przedmaratońskiego. Czyli żadna specjalna filozofia: weekendowe długie wybiegania, raz w tygodniu WB2, a reszta to zwykłe człapanie OWB1 + ew. siła biegowa (ukochane skipy, wieloskoki lub podbiegi) i może kros jeszcze jakiś od święta.

A że do celu nr 1 na resztę 2012 roku tj. do Maratonu Warszawskiego mam jeszcze sporo czasu - postanowiłam więc coś zmienić i dodać do moich treningów więcej elementów szybkościowych. Co by na dyszkę żwawiej przebierać kopytkami i generalnie umieć odpowiednio rozłożyć siły na krótszych dystansach. Przyda się pomyślałam - zwłaszcza w aspekcie planowanych w czerwcu drobnych, regionalnych startów.

I niestety nie polubiłyśmy się z szybkością. Ja to może i bym chciała, ale ona wyraźnie za mną nie przepada. Zostałam odrzucona.

Znalazłam sobie taki plan - 10 km w 45 min. Moja życiówka na dychę to 46:24 tak więc urwanie tej minuty po odpowiednim przygotowaniu nie wydawało mi się jakimś science fiction. A jednak.

Dżiz! Na pierwszy ogień 4 razy po 1,2 km w tempie 4:20. Na początku nawet poszło, ale potem... Ehhh, szkoda gadać. Skróciłam te fragmenty do kilometra, ale i tak tempa 4:20 utrzymać na całości się nie dało. No nie dało się i już. Strasznie długie te kilometry poza tym były! A tak bardzo się starałam... Zatykało mnie, blokowało, muszek i innych latających istot pożarłam chyba z kilogram, pot lał się strumieniami, a szybkości nie było. Satysfakcji też nie. 

A dziś na przełamanie zdecydowałam się na 8 km WB2. Wyszło ciut mocniej, bo średnio 4:56 przy tętnie 180. Umęczyłam się strasznie. Że tak (za przeproszeniem) na wyrzygu to prawie było. Bo nie dość że szybko, to jeszcze pogoda upalna i mnóstwo unoszących się w powietrzu puszkówokruszków. Do tego spacerowicze, rolkarze, kijkarze, balujący studenci (juwenalia się zaczęły), rowerzyści, emeryci i zakochane pary. Wszyscy oczywiście jak jeden mąż zasad nie znają.

Oj, trudny to romans będzie z tą szybkością. Dam jej jeszcze szansę, ale ciemno to widzę.   

20.05.2012

Polska biega, a Iwonicz zdrów

Dziękuję Ci Biegu w Iwoniczu, że pokazałeś mi miejsce w szeregu. Że dzięki Tobie poznałam co to jest prawdziwy podbieg oraz zbieg na złamanie karku. Uświadomiłeś mi, że biegi górskie to całkiem inna dyscyplina sportu i że... całkiem mi się to podoba :) Pod warunkiem jednak, że się Bo przygotuje nieco wcześniej. Tak na żywca to jednak hardcore jest zbyt duży. I Bo zapamięta sobie tę naukę na długo.

Od początku jednak. W sobotę wraz z grupą zaprzyjaźnionych biegaczy (z których tylko jeden to prawdziwy góral) wybraliśmy się na (uwaga!) Mistrzostwa Polski w Biegach Górskich Stylem Anglosaskim do Iwonicza Zdroju. Miał to być taki rekonesans i spróbowanie sił w czymś innym niż asfalt. I był. Ale jak zobaczyłam podbieg na górę (która nomem omen zwie się Przedziwna) stwierdziłam, że chyba mi totalnie odbiło i całkowitym szajbusem jestem skoro się tu znalazłam. Bo to był podbieg prawie że pionowy. Jak bum cykcyk!

Najpierw startowali panowie, którzy mieli zrobić 4 pętelki, potem panie biegające tylko 3 okrążenia. Na początku trochę buńczucznie się dziwiłam - co to? jakieś fory nam dają, że niby my gorsze od facetów i nie damy rady pobiec 4 razy? W połowie pierwszego kółeczka dziękowałam jednak tej mądrej istocie, która zadecydowała aby były to 3 kółka. Oj dziękowałam.

Pierwszy podbieg był w moim wykonaniu podbiegiem mniej więcej do 2/3 wysokości. Czyli całkiem nieźle. Raz i dwa, raz i dwa, bez szarpania, jest ciężko, coraz ciężej ale muszę dać radę - myślałam. Ten podbieg to był naprawdę dłuuugi - chyba kilometr miał - wreszcie się jednak skończył. Poprawa czapeczki, uśmiech do obiektywu, pierwszy międzyczas i zaczął się zbieg. Nie lubię tego, bo generalnie nie przepadam za prędkością i poczuciem, że tracę kontrolę nad sobą (na snowboardzie też tak mam niestety). Po kamyczkach jakoś poszło, ale potem była tzw. nawierzchnia miękka i zaczęło być ciekawie. Chłopcy już wcześniej nieźle to rozdeptali, więc bajorów była cała masa, błoto po kostki, mokre liście i loteria gdzie postawić nogę (niezłe ćwiczenie podejmowania decyzji w mikrosekundach). Krzaczorów się łapałam, taśmy odznaczającej trasę (hehe, dzisiaj to śmieszne, że w niej szukałam oparcia, ale wczoraj nie było to takie radosne), leżących i luźnych gałęzi też. Wszystkiego się łapałam co pomoże mi zbiec, a nie zjechać na dupsku z tej góry Przedziwnej. I nie wyrżnąć orła. Potem było kilka metrów po asfalcie, zakręt, przybijanie piątek znajomym i następne takie same dwie pętelki. Prawie takie same - bo podbieg nie był już podbiegiem, ale podejściem (na szczęście w wykonaniu większości zawodników - amatorów, nie tylko mnie). Podpatrzyłam, że pod takie górzyska to wchodzić trzeba trzymając dłonie na kolanach (swoich). Wygląda to mega śmiesznie, ale jest faktycznie szybciej. I choć dłonie same chcą lądować na udach - to nie, one mają być na kolanach i już.

Taaaka to góra była!
Zdjęcie: www.aktywnyodpoczynek.info (odpoczynek?)
Bieg o parametrach 7 km, przewyższenie + 420 m - 390 m ukończyłam z czasem 47,50. W drugiej połowie kobiecej stawki, ale odliczając zawodowe zawodniczki to prawie że w czołówce :) Prawie.

Nie da się biegu górskiego porównać z truchtaniem po płaskim. Całkiem inna technika, umiejętność szybkiego wchodzenia pod strome zbocza, odblokowanie bariery strachu przy zbiegach (nie hamować!), cały czas napięta uwaga oraz wysoka intensywność w stosunkowo krótkim czasie (średnie tętno 185, a miejscami powyżej 200). Aby po górkach biegać, trzeba też po górkach trenować. Co też niniejszym obiecuję czynić.

A dziś, po wcześniejszym 10-kilometrowym rozbieganiu, z hordą dzieciaków w ramach akcji "Polska biega" przebiegłam 2 km. Byłam najwyższa :)

To całkiem miły weekend był. A jeszcze się nie skończył.

17.05.2012

kris kros

Dlaczego lubię krosy? Bo podczas krosowego biegania nie jest nudno. Poza tym... nie jest nudno. Nooo, i nudno nie jest. Nie żeby podczas zwykłego człapania po asfalcie był jakiś wielki zieeew, ale na krosie jest ciekawiej. Tu spadek, tam podbieg, zawijas i zakręt, tu się człowiek poślizgnie, tam potknie o wystający konar. Ludzi brak, ptaszki ćwierkają, sarenkę dostrzec można i wiewióra. No i uważnym trzeba być - nie ma miejsca na zamyślanie się, filozofowanie i roztrząsanie sensu własnego życia. Obowiązkowo bez muzy.

Zauważyłam też, że po krosach kolana jakby mniej bolą. I takie miłe styranie po godzinnym biegu po leśnych ścieżkach...

Poza tym podczas biegania krosa czuję taką - żeby nie popaść w przesadną egzaltację - taką wolność jednak czuję. Taką zwierzęcą, żywiołową wolność! I radość! (Serio tak czuję, naprawdę). A jeszcze jak się ubłocę po kolana to już jest prawdziwa pełnia szczęścia.

Dlatego lubię krosy.

Oczywiście krosuję na razie rekreacyjnie, ale nie wykluczam, że za jakiś czas spróbuję też krosa aktywnego (tj. biegu po zróżnicowanej nawierzchni z narastającą prędkością, na całego). Ale na razie - jako rzecze mistrz Skarżyński - kros pasywny. Raz w tygodniu po 60-80 min. Lubię to. Polecam.

(cross, cros, kross, kross - jak to właściwie pisać?)

14.05.2012

Ałłła!

No bolą! Kolana, a zwłaszcza to lewe. Dosyć bardzo bolą. Tylko czemu? Taki miły i łagodny biegowo weekend za mną. W sobotę Test Coopera - nie zadowolonam (postępów brak - wciąż 2700 m :( - czy teraz przyjdzie mi już tylko walczyć o utrzymanie, a nie poprawę tego wyniku?). W niedzielę - spokojne wybieganie 20 km w średnim tempie 5:59. Bez szarpania, bez gwałtownych ruchów, konwersacyjnie. Wprawdzie jeszcze w czwartek wybrałyśmy się z koleżanką na leśnego krosa, ale wówczas też nic niepokojącego nie zauważyłam. Przeciążyć jednak gdzieś i jakoś to musiałam.

Bo boli. Jak chodzę, jak stoję, jak siedzę, po schodach w górę i w dół. Jak nogę wyprostuję i jak zegnę. Nawet w nocy bolało gdy z boku na bok się przewracałam. Ale najbardziej boli jak chodzę. Twarda jestem, nie płaczę, ale tak to chyba jeszcze mi te kolanka nie doskwierały... (a pobolewają odkąd pamiętam, jeszcze z podstawówki nawet).

No cóż, zimne okłady, jakiś Ketonal i odpoczynek przynajmniej dziś zapodam. Zresztą i tak nie biegam w poniedziały. Mam nadzieję, że pomoże. W sobotę start w Mistrzostwach Polski w Biegach Górskich w Stylu Anglosaskim (łomatko, ale to kozacko brzmi!) i wypadałoby móc ruszyć z miejsca chociaż, jeśli nie przebiec i nie ukończyć tego eksperymentu.

Eksperymentu, bo profil trasy przedstawia się tak: <wielki zdziw>

Eksperymentu, bo nie do końca (czytaj: wcale) się do tego startu przygotowałam i generalnie nie umiem biegać po górkach. Bo pod górę to jeszcze wczłapię, ale zbiegi... to już całkiem inna bajka. Oby ze szczęśliwym zakończeniem.

11.05.2012

Łydki

Taki dziwny wpis to będzie, ale Bo lubi zgrabne łydki biegaczy. Nie tyłek, nie dłonie, łokć, szyję czy ramiona. Ale łydki. Oczywiście biegaczy - bo jak Bo patrzy na ładne biegaczek nóżki to tylko zazdrość czuje. I złość (niesprawiedliwie jest).

Ale wracając do biegaczy. Ręca to góry ta, która nie lubi popatrzeć na ich ładne łydki! Z dobrze zarysowanym mięśniem brzuchatym, który napina się i zwalnia. Napina i zwalnia... Jeszcze chyba tylko siatkarze potrafią mieć tak zgrabne łydki, no i może niektórzy koszykarze (zwłaszcza jak są Murzynami). Nie chodzi mi o takie wyżyłowane kończyny biegaczy zawodowców - na nich niech anatomii uczą się studenci medycyny, tylko o takie ładne amatorskie łydki. Delikatnie opalone, wybiegane, w czystych i krótkich skarpetkach oraz kolorowych butach.

Źródło: www.allaboutrunning.net
Więc żeby nie było, że tylko panowie cieszą się z letnich widoków na ścieżkach biegowych. Panie również nie narzekają. A podczas zawodów to już jest prawdziwy raj!

9.05.2012

Przebiegłaś maraton?

I tu zazwyczaj występują dwa (przynajmniej u mnie do tej pory dwa) typy reakcji wśród ludzi - niebiegaczy:

  1. Maraton? Taki prawdziwy? A ile to dokładnie kilometrów? Wow! Jesteś twardzielką! Szacun! 
  2. A jaki czas? 3:51??? To chyba dwa razy dłużej niż ten dystans pokonują prawdziwi biegacze?

Tak! K.! Dwa razy dłużej... !!! Niż prawdziwi biegacze.

A poza tym wszystko już u mnie wróciło do normy. Wreszcie biegam więcej i mam siłę robić ciut mocniejsze treningi (wczoraj OWB1: 4km + WB2: 8 km w 5:03), z których wracam szczęśliwie umęczona. Kolana zaczynają boleć, w biodrze skrzypi, prawe śródstopie się odzywa, no i zakwasy w najmniej oczekiwanych miejscach. Bo sport to zdrowie. Miło było biegać mniej, jeść, leniuchować i nadrabiać zaległości książkowe, filmowe i RSS-owe. Ale biegać i czuć to fizyczne zmęczenie jakby milej jeszcze...

A jakbógda to za niecałe dwa tygodnie zadebiutuję w prawdziwym biegu górskim. I to w stylu anglosaskim. Czy mam pojęcie o bieganiu po górkach? Żadnego! Ale co to za filozofia: raz pod górkę, raz w dół... I tak kilka razy. Pfff!

4.05.2012

Sprzęt nie biega, ale...

Tak, tak, rację mają biegowi wyjadacze mówiąc, że nawet 3 tygodnie potrwać może prawdziwy powrót do rzeczywistości po maratonie. Ja dopiero wczoraj - 10 dni po starcie - poczułam, że coś drgnęło, że wracam. Mimo tropikalnego upału (skąd on się k. wziął na początku maja?) i braku wody (spoko! przecież wytrzymam bez picia przez godzinę, półtorej) oraz tłumu spacerowiczów, rolkarzy, rowerzystów i bógwiekogojeszcze - biegło mi się wczoraj rewelacyjnie. Wyszło 14,5 km w przyjemnym średnim tempie 5:50. Nie wiem, czy to zabiegi regeneracyjne wreszcie zaczęły działać (co drugi dzień basen, biegania minimum, dużo dobrego jedzonka i lody) czy też może to zasługa nowych skarpetek? Kompresyjnych dodam.

Wiem, wiem, sprzęt nie biega. Ale te skarpetki (podkolanówki) chyba to potrafią! Daleka jestem tutaj od pisania jakiś recenzji - nie znam się, nie umiem, nie zabieram głosu - ale ta kompresja coś w sobie ma: nie grzeje, delikatnie uciska tam gdzie trzeba (więcej przy kostce, mniej na łydce) i sprawia, że nóżki po prostu stają się lżejsze. Biegają! I po treningu jakby szybciej dochodzą do siebie... A że problemy z krążeniem i całą resztą mam spore, niniejszym stwierdzam, że zakup podkolanówek CEP to dobra decyzja była. Choć ich wysoka cena (nie pytać ile, wyparłam) oraz problemy z ubieraniem (oj, człek się musi nagimnastykować, aby je na siebie wciągnąć) - to chyba jedyne minusy jakie dostrzegłam po tym pierwszym testowym treningu.

No i może jeszcze jeden minusik - strasznie lansiarsko wygląda się w takich skarpeciorach. Ale jakoś trza z tym żyć ;)

CEP Running Progressive - zakupione w Runexpert.pl (sklep polecam!)

Na dłuższe wybiegania i oczywiście na następny maraton będą jak znalazł :)

Z innych nowości sprzętowych - to jeszcze plecaka do biegania szukam. Co by twarzowy był i wygodny oraz nie za duży. Aby nie skakał i dobrze leżał. Raczej bez camelbaku, a na bidon(y) (lepiej sprawdzają się ponoć w praktyce). Na dłuższe biegowe wycieczki po górkach - bo takowe mam planie w niedalekiej jakbógda przyszłości.

1.05.2012

"Niezłomny" - czytać!

Trudno w aspekcie biegania pisać o tej książce. Choć jest ona o sportowcu: o Louisie Zamperinim - amerykańskim biegaczu, którego świetnie zapowiadającą się karierę przerwała II wojna światowa. Trudno w aspekcie biegania  pisać o tej książce, gdyż jest to opowieść (prawdziwa) o czymś znacznie potężniejszym i ważniejszym. Z jednej strony - o ludzkiej sile, tytułowej niezłomności, wierze i wytrwałości. Z drugiej - o okrucieństwie, cierpieniu i złu, jakie człowiek zadać może człowiekowi. I o przebaczeniu.

Nigdy nie przepadałam za książkami wojennymi, nie fascynowały mnie opowieści o konfliktach zbrojnych, o poświęceniu i śmierci w imię sprawy, bombardowaniach, desancie czy ruchu oporu. Ale ta książka jest inna. Czy dlatego, że bohater ma duszę sportowca i  biegacza, w którą niejako z definicji wpisana jest walka, upór i siła? Być może. 


Louis Zamperini - syn włoskich emigrantów, w młodości sprawiający kłopoty wychowawcze urwis, a potem utalentowany biegacz, który jednak dopiero z czasem dojrzał do pracy nad sobą i do ciężkich treningów. Rekordzista na 1 milę w rozgrywkach amerykańskich szkół średnich, olimpijczyk z Berlina 1936 r. (bieg na 5000 m) oraz wielka nadzieja olimpijska dla Stanów Zjednoczonych w 1940. Louis nie stanął jednak na olimpijskim podium - wstąpił do armii, został lotnikiem. I zwycięstwa jakie odniósł na wojnie i w swym dalszym życiu były znacznie większe od tych wybieganych na bieżni. Nie poddał się podczas 47 dni dryfowania po Oceanie w podziurawionej tratwie otoczonej przez rekiny oraz statki wroga, nie uległ psychopatycznemu strażnikowi w japońskim obozie jenieckim, który go maltretował i gnębił psychicznie, zwyciężył z depresją i alkoholizmem po zakończeniu wojny. I potrafił wybaczyć. A na swoje 81 urodziny pobiegł z pochodnią przed rozpoczęciem Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Nagano...    

Chyba każdy czytając tę książkę choć raz zada sobie pytanie: Czy byłbym skłonny tak walczyć? Skąd czerpałbym siłę pozwalającą tak głęboko wierzyć w dobro i wybawienie? Czy ja potrafiłbym być tak niezłomny? 

Jeśli kiedykolwiek wydawało Ci się, że przebiegnięcie maratonu to zwycięstwo nad sobą i swymi słabościami; jeśli zdarza Ci się z dumą myśleć o swojej wytrwałości i walce z przeciwnościami losu; jeśli sądzisz, że potrafisz być niezłomny - wiedz, że się mylisz. Przeczytaj tę książkę... 

[Laura Hillenbrand: Niezłomny: opowieść o przetrwaniu, sile ducha i wybawieniu. Kraków, 2011]