25.04.2012

Co dalej?

W życiu każdego debiutanta - maratończyka (ach jak to brzmi!) pojawia się chyba w końcu to pytanie: Co dalej? Maraton przebiegnięty, marzenie spełnione, mission completed. Co teraz? Gdzie jesteś króliczku? Jak żyć? ;)

Na szczęście znam odpowiedź - wciąż będę biegać ;) Wsiąkłam i nie ma odwrotu. Ale z wyraźnym wskazaniem na biegi dłuższe niż kilkukilometrowe szarpaniny w walce o prędkość światła... Nie lubię, nie przepadam.

Maratony? Nie więcej niż 2-3 w roku. Nie chcę aby mi spowszedniało. Ten dystans wciąż ma być świętem oraz celem nr 1, pod który podporządkowuję swoje treningi. Jesienią Warszawa? Chyba na pewno ;) I próba na 3:45. Drugi maraton jest ponoć równie trudny jak pierwszy... Już przebieram nóżkami z niecierpliwości, by być na linii startu.

W międzyczasie coś regionalnego, może jakieś połówki? Ciągnie mnie do biegów górskich, ale chyba za dużo tego dobrego na początek. Nie wiadomo też, czy drobne naprawianie zdrowia nie wykluczy mnie na kilka tygodni, tak więc spokojnie! Będzie tak jak lubię - planowo, metodycznie i racjonalnie ;) Chyba...

Tymczasem pierwszy, delikatny (taki "na paluszkach") trucht pomaratoński przebiegłam w koronie :) To prezent. RunChicago 26,2 ... Może kiedyś?

23.04.2012

Maraton? Nigdy więcej!

ŻARTOWAŁAM!!! Pierwszy maraton za mną! Czas: 3:51:56 - plan wykonany, czwórka złamana, lekcja pokory odrobiona również ;) Jestem szczęśliwa i chcę więcej!

Czy było ciężko? Było. Ale mogło być gorzej. Do samego startu nie wiedziałam jak biec, czy za zającem, czy ze znajomymi. Skończyło się na tym, że biegłam sama pomiędzy zającami na 3:45 i 4:00 starając się JAKOŚ trzymać w miarę równo tempo. W końcu bieganie to sport samotników ;) Biegło mi się dobrze, może nie tak lekko jak na połówce w Warszawie, ale całkiem nieźle. Czułam adrenalinę i moc, dbałam o nawadnianie, konsumpcję żeli (na 15, 25 i 32 km) i wyczekiwałam najpierw półmetka, a potem tego sławnego 30 km. Bo wówczas ponoć cała zabawa miała się zacząć.

I się zaczęła. Ale 7 km później. Czy była to ta "sławna ściana"? Raczej ścianka, ot murek taki. Ale łatwo nie było. Nie czułam jakiegoś ciężaru w nogach i niemocy, ale taki ogólny ból na całym ciele - głównie w brzuchu i klatce piersiowej. Jakby ktoś owijał mnie jakimś celofanem, bardzo mocno owijał. No i pojawił się diabełek. Zwolnij, stań, odpocznij - powtarzał. Raz go posłuchałam, ale po kilku metrach marszu klnąc na niego i siebie pod nosem ruszyłam biegiem dalej. Potem przechodziłam w marsz na 2 punktach odżywczych, gdzie głównie wylewałam na siebie wodę dla otrzeźwienia. I krzyczałam do siebie i na siebie w duchu - dawaj, dawaj, chyba teraz się nie poddasz, power!

I nastał 41 i 42 km. Kibice, brawa i doping dodające skrzydeł. Nic się już nie liczyło. Prułam! ;) Wiedziałam, że dam radę, że zwyciężę i że właśnie spełnia się moje wielkie marzenie. Wbiegając na metę uniosłam chyba nawet ręce do góry (ach, jakież to amerykańskie...)

META!!!
A potem się najzwyczajniej na świecie poryczałam - ze zmęczenia, wzruszenia, szczęścia i radości. Udało się! I to z czasem, za który nie muszę się wstydzić. 17 miejsce w K30, 50 miejsce w Open Kobiet. Jak na debiut całkiem nieźle ;)

Następnie oprócz radości przyszły też inne ciekawe doznania ;) Trzęsawka na całym ciele, że nie mogłam telefonu utrzymać, piorunujące uczucie zimna i sztywne nogi oraz zaliczona lekka wywrotka na schodach. Błogosławieństwem był masaż, który przywrócił mnie do żywych (dziękuję przemiłym dziewczynom - masażystkom, które również miały swój maraton). I woda. Potem spotkania ze znajomymi i dzielenie się wrażeniami. Gratulacjom nie było końca...



Wciąż nie docierało do mnie, że właśnie przebiegłam maraton. Z medalem na szyi przemieszczając się na dworzec (pieszo, powoli, noga za nogą) zahaczyłam jeszcze o przepyszne włoskie lody na Sławkowskiej. Zasłużyłam ;)

Marzenia nie są po to aby je mieć. Są po to, by je realizować.

I na tym nie koniec mojej przygody z bieganiem. Ba, to dopiero początek ;)

17.04.2012

4 dni do maratonu

Cały internet o ostatnich dniach przed maratonem wyczytany. Że nie ma co teraz kombinować z treningiem, bo nic się już nie poprawi tylko popsuć można. Że odpoczynek, dużo snu, że węglowodany i generalnie sporo jedzenia, no i oczywiście nawadnianie.
Stosuję się skrupulatnie, zwłaszcza do tego jedzenia. I spania :)

Ale denerwuję się i pytań mam tysiące. Czy dam radę, jak pobiec, jak poradzę sobie z kryzysami, czy kolana (zwłaszcza lewe, kurcze odzywa się coraz częściej) wytrzymają? Cieszę się ogromnie, bo przecież spełnić mogę jedno z moich ostatnich największych marzeń - przebiec maraton! Z drugiej strony - korci mnie jednak, by spróbować pobiec na jakiś fajny wynik. Bo ponoć mogę i ponoć jestem w stanie. Dziwne, nie pamiętam kiedy (a może nawet nigdy?) nie byłam tak niepewna swoich (nie)możliwości...

Wiem, że sukcesem będzie samo przebiegnięcie maratonu, nawet z 5 z przodu. Ale... No właśnie. ALE...
No dobra, napiszę to - marzę jednak o złamaniu 4h i to jak największym złamaniu. I będę wrrrr wściekła, jeśli mi się to nie uda!

12.04.2012

Nie jest gorzej...

Czyli jest lepiej! Bo gdyby było gorzej niż było to... (w ogóle nie chcę o tym myśleć!) We wtorek lekkie OWB1 14 km, wciąż bolące uda, ale więcej mocy (nawet pod wiatr). Dziś 10 km WB2 w średnim tempie 5:05 i prawie ok (nogi wciąż bolą, ale zdecydowanie mniej). Ale najważniejsze, że wraca radość, no i wiara, że jednak jakoś się pozbieram przed tym maratonem...

Chociaż ambitne plany złamania 4h (tak tak zapisałam się do strefy 3:45-4:00) to coś dzisiaj tak abstrakcyjnego i nierealnego jak UFO chyba. I to UFO zbliża się coraz szybciej.
Jeszcze 9 dni.

7.04.2012

Mocy wróc!

Masakra normalnie jakaś... Katastrofa! I to na 2 tygodnie przed najważniejszym startem. Maratonem, którym żyję przez ostatnie 9 miesięcy. Nie mam siły, nie mam mocy, wszystko mnie boli, nogi mam ciężkie jak nigdy dotąd. Cała jakaś sztywna jestem. Nie wiem co się dzieje i gdzie popełniłam błąd. Idę wg planu treningowego (no dobra, czasem dorzucałam kilka km), staram się odpoczywać i jeść w miarę rozsądnie. Rozciągam się, robię brzuszki i takie tam. Dużo śpię, nie piję alko.
Tak bardzo się staram...

Dziś próbowałam robić kilometrówki i prawie WB2 wyszło... Po prostu się nie dało lepiej. I szybciej. Brak mocy. Brak zasilania, brak sił.

Nie wiem co robić. Odpocząć? Odpuścić treningi? Zaufać planowi treningowemu, że właśnie teraz miało przyjść jakieś przeciążenie?
Buuuu!