Jeśli miałabym jednym słowem opisać ten bieg - to chyba byłoby to "bosko"! Biegło mi się rewelacyjnie, jakoś tak lekko i radośnie (to chyba ta sławna adrenalina...). No i przy tym dość szybko (jak na mnie), ale bez zajechania - co pozwoliło mi zadebiutować na półmaratońskim dystansie z wynikiem 1:43:03 (kurtyna!). Normalnie wszystko się sprawdziło: taktyka się sprawdziła, przygotowanie się sprawdziło i przedstartowa dieta, strój się też sprawdził i czapeczka.
Ale od początku ;)
Takie przyjemne poddenerwowanie trzymało mnie już prawie tydzień. W dzień startu wciąż nie dowierzałam, że to już i że wreszcie wystartuję w czymś dłuższym (znacznie dłuższym) niż dyszka. Jedyne co mnie niepokoiło (oprócz tempa) to czy biec "na krótko" czy ubrać się w długi rękaw. Rankiem było raczej chłodno (no dobra rześko brzmi lepiej), wiał wiatr i generalnie jakoś słońca też nie było za wiele. Zaufałam jednak radom bardziej doświadczonych biegaczy i zdecydowałam się na start "na ramiączkach". Zimno było przeogromnie. Przeogromnie i jeszcze trochę. Ubrałam na siebie worek depozytowy i w takiej pelerynie batmana dotrwałam do Palmy de Gaulle'a. Potem było już zbyt wielu kibiców abym tak źle wyglądała ;) więc zdarłam ją z siebie i okazało się że jest całkiem ok. I tak było do końca. Bardzo ok!
Zgodnie z ustaleniami ruszyliśmy wolniej od zakładanego tempa (ustawiliśmy się ambitnie na 1:45). Biegłam razem z Maćkiem z naszej lokalnej drużyny (czy pisałam już gdzieś, że połowa biegaczy z regionu to Maćki?). Miało być na początku wolniej o 15-20 s. na km, ale wyszło ciut szybciej. Aczkolwiek i tak fanfary, że nie pognałam do przodu i nie wystrzelałam się na starcie. Jak teraz myślę, to chyba właśnie ten fakt zadecydował że biegło mi się potem tak fantastycznie.
Kilometry mijały - a mi nic! Żadnego zmęczenia, kolek i zadyszek. Spokojnie podkręciliśmy tempo, które potem po prostu samo się trzymało ;) Test na picie w biegu też wypadał pomyślnie, rozgrzałam się już całkowicie i spokojnie mogłam podziwiać okolicę i po prostu cieszyć się biegiem. Machałam do kibiców, biłam brawo orkiestrom i zespołom, uśmiechałam się do obiektywów ;)
Nie patrz do przodu - powiedział Maciek. Podbieg pod Agrykolę. Zaraz, zaraz - to TEN podbieg? Miał być przecież mega trudny! Naprawdę się rozczarowałam... (znowu ta adrenalina) I z radością prułam do przodu wyprzedzając tych, co nie wiedzą co to SB. Już wiem po co te skipy, dziękuję wszystkim co nauczyli mnie, jak ważny jest ten element treningu. I dogoniliśmy już zająca na 1:45. Potem go przegoniliśmy i nadszedł 16 km na którym realnie oceniłam swoje siły i zdecydowałam, że od 17 km spróbuję przyspieszyć. Udało się, a gdyby nie wiatr niewtymkierunkucotrzeba to ta prosta byłaby jeszcze o wiele przyjemniejsza (i szybsza). Potem już tylko ślimak i bębny, które dały mi takiego kopa że znowu pod górę wyprzedziłam kilka osób. Most i coraz bliższy Stadion Narodowy. Oraz kibice, doping i świadomość że biegnę w okolicach 1:43. Więcej nie trzeba by dać z siebie wszystko ;) I dałam.
Średnie tempo 4:53/km, średnie tętno 180, a w końcówce nawet 225 (ale ja generalnie mam wysokie tętno). Medal na szyi, zmęczenie w normie, zakwasów 0. Gratulacje od znajomych i dla znajomych (w zasadzie każdy z naszej drużyny zrobił życiówkę i był b. zadowolony). Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego debiutu. 88 miejsce w kategorii OPEN na ponad 1100 kobitek.
Sam bieg zorganizowany bardzo profesjonalnie. No może kolejki to tojtojów mogłyby być ciut krótsze. Fantastyczna atmosfera, imponujący Kosz Narodowy i mnóstwo pozytywnie zakręconych ludzi. No i te emocje!
A przez cały weekend ani razu nie pomyślałam o pracy...
A tymczasem 26 dni co Cracovia Marathon.
Ps. 1. Totalnie nic mnie nie boli dzień po. Chyba biegłam na pół gwizdka ;)
Ps. 2. Moja fajna z 7 PMW fotka tutaj (całkowicie oddaje moją radość biegania).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz