18.02.2015

O dwóch takich deskach, co ukradły mi bieganie

Wiedziałam, że są. Że zimą, ludzie coś tam na nich chodzą po górach i zjeżdżają. Tacy ludzie, co sprytnie oszczędzają na karnetach myślałam (jak wszyscy) i jakoś specjalnie mnie do tego sportu ciągnęło. Jeździłam na desce, był luz, wypady w Alpy, krok w kolanach i wielkie rękawice po łokcie. Całkiem bosko. Nie sądziłam, naprawdę nie sądziłam, że kiedyś jeszcze do nart wrócę, zwłaszcza, że na boazerii jeździłam dawno, bardzo źle i generalnie bez jakiejś specjalnej zajawki. 

Podczas gdy znajomi będą skiturować, ja pobiegam sobie po górach planowałam, i wszyscy będą szczęśliwi. Przecież ja tak lubię biegać po górach! Ale gdy tak oni szli na tych nartach w Bieszczadach, a ja niczym pies biegałam dookoła, kicając z prawej strony na lewą i potykając się o ich kijki, czułam, że to jednak nie to... Że chciałabym chyba spróbować tego foczenia, że może być całkiem fajnie, że muszę bo się uduszę, a poza tym niebawem to zacznę pewnie szczekać i podsikiwać drzewa, więc chyba raczej na pewno czas powiedzieć sobie (ZNOWU!) "challenge accepted"

Widziałam BO cień. W drodze na Smerek. 
Nie minęło dziesięć dni, jak byłam już po próbnych "zjazdach" z Małej Rawki na pożyczonym sprzęcie, a potem już ze skompletowanym własnym, miłą foczką do głaskania (uwielbiam) i postanowieniem, że zostanę skiturę

Borze, borze, borzenko krzyczałam w myślach do i na siebie, gdy z górki, pługiem mijałam kolejne buki na drodze, krzaczory brałam okrakiem, a uderzenia gałązkami po twarzy przyjmowałam z nieznaną sobie do tej pory hardością. I gdy zakopywałam się w zaspach po kolana. A ogień w udach prawie że przepalał mi spodnie i nogi trzęsły się ze zmęczenia (BO przecież nie strachu). Gdy wywrotek było miliard, na szczęście żadna poważniejsza, tylko w puch lub kontrolnie, by odpocząć :) I gdy z radością oraz kurwikami w oczach kończyłam zjazd, szczęśliwa, że się udało, że jestem cała, że podoba mi się to strasznie i że zaraz będzie znowu nowe zajebiste podejście. BO podejścia są super. Uwielbiam. Idzie się zmęczyć i spocić jak na kilometrówkach, ale widoki i wizja zjazdu działają tutaj zdecydowanie na korzyść tych pierwszych. 

Na Przełęczy Orłowicza. Fot. Kris Photography Studio ;) 
Cóż mogę rzec? Trudno wymarzyć sobie lepszą aktywność zimową w górach. Tak, nawet bieganie się chowa pod grubą warstwą śniegu. Na skiturach jest przygoda. Jest wyzwanie. Jest cicho i pusto. Jest bajkowo. W przeciwieństwie do nudnego stania w kolejce do wyciągu, wdychania dymu z papierosa, bo sąsiad na krzesełku obok właśnie miał ochotę na szluga. Jest ciekawiej od nudnego dymania wte i wewte, góra - dół, na tym samym stoku. Jest trudniej, jest znacznie trudniej od śmigania po aksamitnie wyratrakowanym stoku. Drzewa są, krzaki, powalone konary i niespodziewane hopki. Emocji milion. Siódme poty przy podejściu, a bywa, że i kilka łez na zjeździe, bo tak straszno i trudno.

Fot. Studio jw. 
No i ukradły mi te skitury bieganie. Nie ma kiedy robić długich wybiegań jak każdy prawie weekend spędzamy w górach szlajając się po lasach i stokach. Nie ma (wciąż!) ochoty na mocne treningi w tygodniu bo... BO po prostu nie ma ochoty. Nie ma sensu robić podbiegów, skoro siłę biegową to ja mam na skiturach, i to w znacznie przyjemniejszej scenerii. Nie będzie więc maratonu w marcu, bo jestem całkiem nieprzygotowana do czegoś mocniejszego i chyba najzwyczajniej w świecie mi się nie chce. Znaczy się maraton będzie, wszystko już zabukowane i Koloseum do zwiedzania czeka, więc pobiegnę. Ale bez rozpierdalania kiosku, bez presji na wynik czy życiówkę niedajborze jakąś. Przeczłapię, pooglądam atrakcje turystyczne wzdłuż trasy, postaram się nie ómrzeć, ukończę. Co swoją drogą też będzie ciekawym i nowym doświadczeniem, jak to jest biegać nie na wynik, tylko o tak o... Ciekawe. 

Suche Rzeki - Smerek. Fot. Studio jw. 
A wracając do skiturów. To cały czas się ich uczę. Wszystkiego się uczę. Odklejania fok za jednym zamachem, wpinania w wiązania inne niż wszystkie, robienia zakosów na pionowej ściance, zjazdów się przede wszystkim uczę i pokory. Oraz zimowych i bardziej hardcorowych niż na stoku, śnieżnych gór się uczę. Na szkoleniu lawinowym nawet (ha!) byłam. BO przecież wiadomo, że jeśli lawina ma zejść, to zapewne zrobi to na mnie... Nawet w Bieszczadach. BTW, taki kurs to polecam bardzo. Jeśli robisz coś w górach zimą, zrób też kurs. Nawet dla świadomości, że śnieg i śnieżki to żadne tam popierdółki, tylko prawdziwe i realne zagrożenie. I dla przypomnienia sobie zasad pierwszej pomocy. 

Przekop śnieżny na kursie lawinowym organizowanym przez Ski Rawki. Fot. Grześ W. 
Trafiony znaleziony! Ćwiczenia z detektorem i sondą lawinową. Fot. Grześ W. 
Nie. Absolutnie nie żegnam się z bieganiem i tri. Tylko ciut urozmaicam, odpuszczam, luzuję, by mieć czas i robić to, co TERAZ sprawia mi frajdę i przyprawia o ciary na plecach. BO chyba o to w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, rajt?  


Do what you want, not what you need!