20.09.2013

Miss siniaka

Na początku wszystko wydaje się takie niewinne i sympatyczne. Ot jeden delikatny upadek, potem drugi. Raz na prawo, raz na lewo lub przez kierownicę. Na wystający korzeń lub kamienie. Albo butka nie zdążysz wypiąć na zboczu lub strumyk pojawi się niespodziewanie czy głaz jakiś lub trzy. I bach. Już leżysz. A rower prawdopodobnie na tobie. Człowiek to jednak dość dziwna istota, bo się tym wówczas jakoś specjalnie nie przejmuje. Wstaje, nie otrzepuje się, cieszy się i jedzie dalej. Najważniejsze, że jest frajda i totalny flow. Oraz taka radość, że właśnie pokonuję kolejne jakieś tam bariery, że kuźwa nie boję się (lub tylko trochę) i że teraz przejadę tę ścieżkę bez dzwonu tudzież zatrzymywania się, bo kto jeśli nie ja. No kto? 


Co innego wieczorem lub następnego dnia rano... Wówczas wszystko zaczyna wyłazić przez skórę, a przecież cała byłam w ochraniaczach. Jest różowo, fioletowo i żółto oraz mnóstwo barw pomiędzy. Coś tam obdrapane na dodatek, gdzie indziej spuchnięte i boli. Normalnie jakbym ze studia tattoo wracała, a przecież to żadne tatuaże. A już najfajniej jest jak następnego dnia, gdy po raz kolejny wywrócisz się i uderzysz w to samo miejsce (np. pedałem w goleń), dokładnie w ten jeden, idealnie określony punkt, który napierdziela cię najbardziej. Noo, wtedy to jest już naprawdę bosko! Bo-sko.


Bo skoro nie mogę biegać, to na rowerze sobie jeżdżę z górek. A skoro sezon już stracony zakończony, trzeba sobie zrobić przerwę, przez niektórych roztrenowaniem zwaną, to nie na szosie pomykam a na bajku MTB. A raczej się uczę. I bardzo mi się to enduro podoba. I ponoć nikogo to już nie dziwi (?), że Bo tak już ma, że ponoć lubi wyzwania i to co nowe, zwłaszcza jak na dodatek boli. Taka Bo. No tylko te siniaki. Naprawdę nie sądziłam, że na łydce można mieć więcej powierzchni posiniaczonej niż tej bez siniaków... I jeszcze pływam trochę, choć tylko czekam, aż któryś z ratowników na widok mych nóg zadzwoni na policję, że przemoc w rodzinie. Na szczęście pływanie też jest super. Wciąż uwielbiam. 

Każdy ma Konę (pożyczoną) na jaką sobie zasłużył...
BTW Szukam fajnego rowerku MTB, 120-140 skoku. ŁADNEGO ;)
Ale tak mi się kuźwa zaczęło tęsknić za bieganiem, że normalnie nie mogę. Czy to ten deszcz (kocham bieganie w deszczu), czy to wpływ kolejno czytanych lektur ("Ukryta siła", a teraz "Ultramaratończyk"), czy to wkurw na widok fejsa ubździanego wpisami o treningach, długich rozbieganiach i finałowych maratońskich szlifach na jesienne starty? Jezzu, jak ja Wam wszystkim zazdroszczę! Nie podchodzić, bo uderzę! Czy już za długa ta przerwa, a trzy pary nowych butków czekają? Boże, jak ja bym chciała biegać! Już. Już. Już! Tęskni mi się za tym biegowym zawieszeniem, za poczuciem wolności, za łykaniem kolejnych kilometrów, najlepiej w terenie, za przesuwającym się krajobrazem oraz potreningowym styraniem pomieszanym z niepojętym poczuciem spełnienia i szczęścia. Nawet za interwałami mi się tęskni. I za biegiem ciągłym. Aaaa! Oszaleję zaraz! Biegać mi się chcę. BIE-GAĆ!

A nie biegam, bo wciąż czuję to cholerne pasmo biodrowo-piszczelowe. Raz mniej, raz więcej, ale ciągle mam tam coś zblokowanego i bardzo mi się to nie podoba! Bardzo! Zabiegi fizjo zakończone, ćwiczę ten tyłek i nóżęta, choć ze świadomością że powinnam więcej i solennie obiecuję w tym miejscu poprawę, ba nawet na siłowni byłam! A ono swoje i boli, uparte to pasmo jak ja, a nawet chyba trochę bardziej. Wrrrr.

Nie pocieszajcie mnie. Zostawcie. Pozwólcie w spokoju umartwiać się nad sobą oraz łkać do poduszki. Tłuc głową w ścianę lub jeszcze lepiej, zakopać się w jakiejś norce, gdzie będę tylko ja i mój smutek. Smutek mój i ja. Oraz moje siniaki. Nic więcej mi już nie zostało... Tylko te siniaki.
Które przecież i tak niebawem znikną. Chlip, chlip.