Na początku wszystko wydaje się takie niewinne i sympatyczne. Ot jeden delikatny upadek, potem drugi. Raz na prawo, raz na lewo lub przez kierownicę. Na wystający korzeń lub kamienie. Albo butka nie zdążysz wypiąć na zboczu lub strumyk pojawi się niespodziewanie czy głaz jakiś lub trzy. I bach. Już leżysz. A rower prawdopodobnie na tobie. Człowiek to jednak dość dziwna istota, bo się tym wówczas jakoś specjalnie nie przejmuje. Wstaje, nie otrzepuje się, cieszy się i jedzie dalej. Najważniejsze, że jest frajda i totalny flow. Oraz taka radość, że właśnie pokonuję kolejne jakieś tam bariery, że kuźwa nie boję się (lub tylko trochę) i że teraz przejadę tę ścieżkę bez dzwonu tudzież zatrzymywania się, bo kto jeśli nie ja. No kto?
Każdy ma Konę (pożyczoną) na jaką sobie zasłużył... BTW Szukam fajnego rowerku MTB, 120-140 skoku. ŁADNEGO ;) |
A nie biegam, bo wciąż czuję to cholerne pasmo biodrowo-piszczelowe. Raz mniej, raz więcej, ale ciągle mam tam coś zblokowanego i bardzo mi się to nie podoba! Bardzo! Zabiegi fizjo zakończone, ćwiczę ten tyłek i nóżęta, choć ze świadomością że powinnam więcej i solennie obiecuję w tym miejscu poprawę, ba nawet na siłowni byłam! A ono swoje i boli, uparte to pasmo jak ja, a nawet chyba trochę bardziej. Wrrrr.
Nie pocieszajcie mnie. Zostawcie. Pozwólcie w spokoju umartwiać się nad sobą oraz łkać do poduszki. Tłuc głową w ścianę lub jeszcze lepiej, zakopać się w jakiejś norce, gdzie będę tylko ja i mój smutek. Smutek mój i ja. Oraz moje siniaki. Nic więcej mi już nie zostało... Tylko te siniaki.
Które przecież i tak niebawem znikną. Chlip, chlip.
Nie pocieszajcie mnie. Zostawcie. Pozwólcie w spokoju umartwiać się nad sobą oraz łkać do poduszki. Tłuc głową w ścianę lub jeszcze lepiej, zakopać się w jakiejś norce, gdzie będę tylko ja i mój smutek. Smutek mój i ja. Oraz moje siniaki. Nic więcej mi już nie zostało... Tylko te siniaki.
Które przecież i tak niebawem znikną. Chlip, chlip.