27.10.2012

Zaraz wracam

Nie będzie mnie. To znaczy będę, ale nie będę biegać. Dziś mam operację, a za kilka tygodni następną. Spox. Nic poważnego, będę żyć. To bardziej coś na kształt operacji plastycznej - nie, nie powiększam sobie piersi, ani nie zmniejszam nosia - ale biegać nie będę mogła pewnie przez 2-3 miesiące. Lub kurna dłużej, choć takiej myśli to ja nawet nie dopuszczam.

No a jak biegać nie będę, to o czym miałabym tu niby pisać? Mam wprawdzie kilka rezerwowych tematów w stylu "Uratowany paznokieć", "Ranking medali", "Najlepsza playlista ever", no i różne dziwne historie też przecież opowiadać umię...;) Zawsze mogę podsumować miniony rok i zaplanować następny, wypowiedzieć się na temat spódniczek do biegania, zrecenzować rajtki lub chociaż książkę biegową przeczytać. Albo o biegowych marzeniach ponawijać.

No ale nie wiem jeszcze czy będę pisać, nie wiem. Prosić można w komentarzach. Zapewniam jednak, że tematy dotyczące gojenia ran, zmiany opatrunku czy ściągania szwów nie będę tu poruszane. Bo - jakby kto jeszcze nie zauważył - tu jest z reguły miło, sympatycznie i radośnie. W skowronkach tu jest. I niech tak pozostanie.

Tak więc zaraz wracam. Chyba, że wcześniej oszaleję bez biegania tego lub - co też jest możliwe - po prostu mię dzisiaj nie wybudzą ;)

Już tęsknię.

22.10.2012

Bieg na Górę Gór. Hej!

No naprawdę. Jeszcze nigdy żaden bieg mnie tak nie sponiewierał. Nigdy aż tak bardzo bardzo nie umierałam na trasie. Nigdy nie czułam, że zaraz porzygam się ze zmęczenia i że za metą to będzie prawdziwy koniec, koniec wszystkiego. I nigdy ostatnie 100 metrów nie było tak długie (i strome). Naprawdę.


Kasprowy Wierch - moja najwspanialsza, najogromsza, najpiękniejsza do zjeżdżania góra w Polsce. Namiastka włoskich Alp i austriackich lodowców. Góra Gór. Uwielbiam ją zimą, ale jakby ktoś rok temu powiedział mi, że będę na nią wbiegać, ojtam że jesienią, pomyślałabym o nim świr. A tymczasem wbiegłam/wszedłam nań. I sama się temu dziwię.

Do Zakopanego dojechaliśmy wspólnie z Kazimierzem z Krakowa. Dałam ogłoszenie na makaronypolskie, że szukam transportu z Krakowa na ten bieg. Po raz pierwszy to zrobiłam, pełna obaw, ale też raczej niespecjalnie oczekująca na odzew. Generalnie to ja nie lubię prosić, niezręcznie mi też na siłę podczepiać się pod innych, ale skoro jest taki dział w portalu, nie szkodzi spróbować pomyślałam i zamieściłam swój anons. Odzew był tego samego dnia, więc mogłam modyfikować plany i zamiast piątkowego wypadu do Zako, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam raczej, pakować się do Krakowa, by odwiedzić siostrę swą i moich kochanych siostrzeńców. Moich ukochanych i głośnych siostrzeńców. Podróż przebiegła bardzo miło, zwłaszcza, że ostatecznie dołączył do nas w Krakowie także Paweł, kolega z teamu.


Na miejscu, w biurze zawodów spotkaliśmy jeszcze Beatę i Andrzeja. O proszę, co się dzieje, zaczynam na biegach spotykać znajomych biegaczy. To bardzo miłe. Po odbiorze dość wypasionego pakietu startowego (techniczna koszulka, skarpetki, buff, baton, bon na obiad i kupon zniżkowy do sklepu) i przebraniu się w biegowe ciuszki, zaczęłam obserwować co i kto dzieje się dookoła. Na bieg, który był finałem jednej z ligi biegów górskich, zjechali sami najlepsi polscy górale. Długosze, Świercogi, Ulfiki, Zatorskie itp. Generalnie wystarczyło popatrzeć na łydki (paczałam), by stwierdzić, że prawie nikt nie znalazł się tu przypadkowo. I wszyscy gadali, że dobra pogoda i że na pewno padnie rekord trasy (padł).

Ubrana byłam prawie prawie. Niepotrzebnie może targałam buffa, rękawiczki i ortalion, ale osłuchałam się, że z górami nie ma żartów, że wieje, że pokorę trzeba zachować i lepiej mieć z sobą więcej niż mniej, więc postanowiłam nie ryzykować. I chyba dobrze, bo jakbym pobiegła całkiem na krótko, to z pewnością byłoby załamanie pogody, oberwanie chmury, burza z piorunami, grad i tsunami. A tak - wraz z mym ortalionem w groszki - zapewniliśmy wszystkim bardzo ładną pogodę. Można dziękować.

Start o godz. 10.00 spod ronda im. Jana Pawła II. Najpierw ok. 1,5 km asfaltem pod górę do Kuźnic, a potem skręt na zielony szlak, gdzie wszystko dopiero miało się zacząć. Już od linii startu było pod górę, a wszyscy ruszyli jakby to płasko było lub w dół nawet. Ja oczywiście z nimi, przecież nie będę człapać w ogonie i zamykać całej stawki, nie? I wtedy już jakoś dziwnie poczułam, że najbliższe 90 minut nie będą należeć do najprzyjemniejszych i najprostszych w moim życiu.

Generalnie dało się biec do 3-4 km. Było pod górę, ale w normie - podbiegi przeplatane niewielkimi wypłaszczeniami, na których można było złapać oddech. Jak mi się biegło? A jak może się biec pod górę, gdy człowiek wkłada w ten wysiłek maksimum swych mocy? No właśnie. Skupiałam się na tym by biec, by nie szarpać, by trzymać w miarę równy oddech i tempo. Człapu człapu, czy ja aby nie biegnę w miejscu? Patrzę na Garmina - nie, jednak się przemieszczam, dobrze. Szlag mnie tylko trafia, jak wyprzedzają mnie inni. Życie. Skąd u nich ta moc?

Na Myślenickich Turniach, gdzie ustalono limit 1 godziny pojawiłam się po 38 minutach. Hmm, nie jest źle, machnęłam nawet do jakiegoś fotografa i mknę dalej. Marsz, bieg, marsz, bieg. Podczas marszu dłonie same lądują mi na udach (moich) - naprawdę tak jest lepiej i szybciej. Wyprzedzam kilku facetów. To lubię. Woda, napiłabym się wody. Niestety nie było żadnego punktu odżywczego, co nawet rozumiem wiedząc, jaki syf panować potem może w jego okolicach. Ale co za idioci w Parku Narodowym wyrzucają puste opakowania z żeli? No niestety, idioci znajdą się wszędzie. Woda, woda. Nie myśl o wodzie, myśl o Górze. Już niedługo, jeszcze tylko 3 km. Już tylko 2 km.

Te ostatnie 2 kilometry to była jakaś masakra. Oczywiście już tylko marszem. Miejscami trzeba było tak bardzo wysoko unosić kopytka, że myślałam że jakoś się ponaciągam niebezpiecznie. I wspinać się, wspinać. I jeszcze coś ciągle mi gada, że szybciej, że tam jakaś kobiałka z przodu w niebieskim i że fajnie byłoby ją wyprzedzić. Zaczyna boleć mnie kręgosłup (a że długi, to jest co boleć) i zatykać w klatce piersiowej, coraz trudniej mi się oddycha. Boli. A głos swoje: szybciej, szybciej. Wyobraźcie sobie swój najtrudniejszy i najcięższy trening interwałowy. Usuńcie z niego przerwy. Pomnóżcie zmęczenie razy dwa i dodajcie podbieg. Tak się czułam. A nawet bardziej.

Jeszcze tylko kilometr. Wyprzedza mnie jakaś kobieta w białym. A niech wyprzedza. Wszyscy mnie, kurna, wyprzedźcie najlepiej. Pierdolę to! Powietrza chcę, wody.
500 m. Tylko nie pacz Bo w górę, Garminowi się poprzyglądaj. Złamię 1:20, czy nie? A czy to ważne? Niech będzie nawet 1:30, ale niech to się już skończy.
300 m. To się nie dzieje naprawdę, to jakaś masakra jest. Czemu, do jasnej, nie zrobiłam jakiegoś treningu po schodach?
200 m. Nie wiem jak, ale wyprzedzam tę babkę w niebieskim, i jeszcze jedną w fioletowym. Aua. Wody!
100 m. Słyszę doping tych, którzy już ukończyli, paczę w górę. I po co tam patrzyłaś? Jezzzu jak wysoko! Zaraz się porzygam, nie wiem tylko czy na prawo czy lewo.
Jak ja pokonałam te ostatnie 100 m? Nie mam pojęcia. Wiarą? Siłą woli? Boskością swą? Pokonałam, choć na pewno było to najdłuższe i najtrudniejsze 100 m w moim biegowym życiu.

Za metą usiadłam i powtórzyłam tylko "Ja pierdolę". Położyłam się na kamieniach. Paweł mówi, żeby głowa między kolanami. Porzygam się, czy nie? Po jakiś 5 minutach dochodzę do siebie. Otwieram oczy. Bobże, jak tu pięknie! Ile ludzi! Jak kolorowo! Jakie widoki cudne! I jaka ja szczęśliwa jestem! Zdjęcia sobie róbmy, zdjęcia! Piję milion kubków serwowanej przez organizatorów wody z sokiem malinowym. Pyszne! Czuję radość, dumę i satysfakcję. Góra Gór zdobyta! Stało się!
I tak jak w trakcie biegu ta piekielna Góra uświadamiała mi nonstop, jak bardzo jestem mała i malutka, tak teraz - jak nic - znów poczułam się wielka ;)

Założyłam sobie, żeby ukończyć ten bieg (dobre sobie, bieg) poniżej 1:30. Optymistycznie myślałam o wariancie 1:25, a nawet ciut mniej. Wyszło 1:20:36. Czyli bosko. Oczywiście żal, że nie jest 1:19, ale to już gada Diabeł, nie ja. Bo naprawdę jestem mega zadowolona. Byłam 193 na 331 wszystkich świrów i 16 wśród 55 kobiałek (7 w kategorii).

Bez śniegu na Kaspro trochę tak dziwnie...  
To że uwielbiam biegi górskie to jasne. Tak sobie myślę, że chyba jednak wolę bieganie w stylu anglosaskim (pod górę i w dół), niż w alpejskim (naparzanie tylko pod górę). W anglosasie jest po prostu radość w trakcie biegu, a nie tylko po jego zakończeniu. Jest szansa, by na zbiegach złapać oddech, jest wiatr we włosach i świadomość, że to co się straci maszerując pod górę zawsze można nadrobić w dół. I człowiek przemieszcza się jakoś szybciej. I ten wysiłek jest o mniejszym stopniu intensywności, i płuca są na swoim miejscu. No po prostu łatwiej jest. I przyjemniej.

Co nie znaczy, że rywalizacja: Góra vs Bo została zakończona. Za rok przekonamy się, kto tu tak naprawdę jest wielki.
Hej!

16.10.2012

Na natury mymłon powróciwszy

Mówcie co chcecie. Że płasko, łatwo, bezpiecznie, niedaleko od domu i z szansą na spotkanie, machanie i pozdrawianie innych biegaczy. Że super jest bieganie w mieście, nawet jeśli światła na skrzyżowaniu. Tak. Jest super, nie przeczę, też bardzo lubię (zwłaszcza jak mam fajną muzę w uchach) i wcale nie zamierzam rezygnować.
Ale najprawdziwszą i jedynie słuszną frajdę daje mi dopiero wypad na kros za miasto. Do natury, do lasu, na pola, na nierówności, zakręty, błoto, wystające konary, szurające liście i pałętające się kamienie.

Jak ja dawno nie biegałam krosów przez to całe maratońskie i pomaratońskie zamieszanie. Błąd! Na szczęście w porę naprawiony. Trochę też z konieczności, bo jakby kto nie wiedział, nie do końca przymyśliwując całą sprawę, zapisałam się na bieg na Kasprowy. Tak, na TEN Kasprowy (8,5 km i ponad 1000 m przewyższenia!). Po obejrzeniu zdjęć i wideo z ubiegłych edycji zaczęłam się zastanawiać czy bardziej to ja szalona jestem czy głupia. Chyba jednak głupia. Taka wspinaczka? W śniegu? W rządku takim, gęsiego? A co, jak mi się noga umsknie, to polecimy tak wszyscy w dół do Kuźnic? Omamo. No nic, zapisane, zapłacone, w zeszłym tygodniu zrobiłam kilkanaście morderczych podbiegów nieopodal, a na dziś zaplanowałam kros.

Wybraliśmy się za miasto w siódemkę. Chłopcy w czwórkę razem, a my z GazElą i borsukiem za nimi. Borsuk to mój saab (96). Dla niego to już chyba ostatni wypad w teren w tym roku, bo na sen zimowy się udaje niebawem, nie lubi soli, zimy i do marca garażować będzie i czekać. Ciężka ta rozłąka, ale co począć?


Noo, takie bieganie to ja rozumię! Na dodatek w deszczu (jakbym dawno w deszczu nie biegała). Działo się! Zaczęliśmy razem, a potem jakoś peleton się rozerwał i nim się obejrzałam biegłam sama. Miały być cztery pętle po 3 km z hakiem każda, a wyszły trzy. W połowie drugiej, ktoś bowiem zgasił światło i zaczęło być naprawdę ciemno (a może to w lesie szybciej noc zapada?). Poza tym 3 razy się pogubiłam, dwa razy wywróciłam (kto tam kurna tyle śliskich liści narozrzucał?) i tylko kilka razy przeszłam do marszu. Kros jest męczący. Kros daje popalić. Kros przypomina, że dupa z ciebie nie biegacz, czy biegaczka. Kros jest boski. Kto krosa jeszcze nie biegał niech zacznie. Polecam.

Co jeszcze? Miniony tydzień upłynął mi na zbieraniu gratulacji i lajków za udany półmaraton i jeszcze lepsze bohaterstwo na Narodowym. Tłumaczyłam jaki dystans ma maraton i półmaraton, odpowiadałam na różne pytania w stylu: o czym myślę podczas biegania, co wówczas jem i piję, czy w deszczu to nie zimno oraz po co ta złota folia na mecie. Niektórzy nawet, pozując na znawców tematu, kalkulowani ile zabrakło mi do zwycięstwa oraz twierdzili, że na pewno jak potrenuję więcej i mocniej to złamię trójkę. I oczywiście pytali też, kiedy biegnę New York. Odpowiadałam więc na e-maile, udzielałam się w komentarzach dziękując za gratulacje i przekopywałam galerie, by zobaczyć swoje same udane, uśmiechnięte, odmładzające, wygładzające i wyszczuplające zdjęcia. To był naprawdę bardzo ciężki tydzień. Dobrze, że już jest za mną.

A potem w sobotę był Test Coopera, w którym poprawiłam wynik o 220 m sprzed roku oraz o prawie 100 m z wiosny (w sumie wyszło 2770 m, fanfary). Moja radość po była równie wielka jak generalna nienawiść do tego testu. Bobże, jak ja go nie lubię! Naparzać trzeba w kółko przez 12 minut, z czego (przynajmniej tak było u mnie do tej pory) ostatnie 6 minut to umieranie. Teraz postanowiłam spróbować inaczej i pobiec spokojniej. O ile spokojniej odnosić się może do prucia w tempie 4:20coś. Czyli najpierw szybciej, potem wolniej na złapanie oddechu i dopiero potem lufa ile sił w nogach, płucach i głowie. Sprawdziło się, wyszło, działa, polecam. Wprawdzie przez ostatnią prostą (która w rzeczywistości była łukiem) mknęłam szybciej niż sam Felix w stratosferze i myślałam, że serce mi wyskoczy, ale wykręciłam ładny wynik. Zuch dziewczynka.

W niedzielę, po zaliczeniu porannej 18-stki, zasiadłam do kibicowania Poznaniakom. Niewiarygodne, nie sądziłam, że tak fajnie jest śledzić tabelę wyników oraz obserwować w streamingu wbiegających na metę maratończyków. Oraz ich radość i szczęście. Wciągnęło mnie normalnie jak Teletubisie potrafią przykuć do ekranu moich siostrzeńców. Kurde, co takiego jest w tym maratonie, że ja odbieram go tak bardzo bardzo? Wzruszam się, przeżywam, emocjonuję. Mam nadzieję, że mimo iż czuję mietę do biegów górskich, z maratonem będzie tak zawsze. Że maraton nigdy mi nie spowszednieje i że do końca świata będzie ta chemia i wielkie rozentuzjazmowanie. Bez względu na to kto biegnie, ja czy Ktoś inny ;)

Się rozpisałam normalnie. A o naturze miało być.

11.10.2012

Moja druga taka jesień

Nostalgicznie. Ponieważ szuranie liści pod butkami, deszcz, wiatr niewtymkierunkucotrzeba oraz problemy z oszacowaniem ile warstw mam na siebie włożyć na trening, uświadomiły mi, że przeżywam właśnie swoją drugą biegową jesień...

Bo tak naprawdę to rok temu - jesienią właśnie, a nie latem kiedy wstępnie badałam teren i swoje możliwości - moja przygoda z bieganiem zaczęła się na dobre. Z tego okresu pamiętam głównie bolące kolana okładane wieczorami lodem oraz ledwowchodzenie po schodach po przebiegnięciu 8, a potem (hurra!) 10 km. Ponad cztery razy tyle w maratonie mam przebiec - myślałam - to jakaś masakra, to się nie zdarzy, nie w moim przypadku, never. Potem była pierwsza 15-stka, 18-stka i pierwszy treningowy półmaraton. Umierałam ze zmęczenia, ale i z dumy, że się da, że potrafię, że biegam więcej, dłużej i że wciąż przesuwam granicę. Bloga po cichutku i tylko dla siebie pisałam, dopóki taki jeden (szpieg) mię nie nakrył i nie wykopał. Zarejestrowałam się na makaronypolskie, Runnersów zaczęłam czytać, a potem "Bieganie" i oczywiście "Biegiem przez życie" z biblioteki. I co wieczór o maratonie marzyłam. Wszystko w tajemnicy.

I nawet gdy wątpiąc, wciskałam się po raz pierwszy w długie, biegowe rajtki (czy tylko ja twierdziłam wcześniej, że nigdy czegoś takiego nie włożę?), to wiedziałam, że raczej na pewno jestem po właściwej stronie mocy.

Ale zleciało. Tymczasem ostatnio dostałam kilka e-maili, w których dziewczyny piszą, że jestem dla nich motywacją. Nooo, też się zdziwiłam, ale to bardzo miłe. Kto Bo pomyślał!!! Jedna z nich (pozdrawiam) zapytała nawet, jakim cudem przy tak krótkim stażu, biegam tak dobrze i szybko (!). Parafrazując, zapytała jakim cudem jestem taka boska. Powiedziałam krótko, cudów nie ma. Po prostu swoje trzeba wybiegać i raczej nie ma drogi na skróty. A poza tym po co na skróty? Najfajniejsze jest przecież gonienie królika.

Niedziela już za popojutrze. A więc tak jak trzymaliśmy kciuki za Wrocław, tak jak skutecznie dmuchaliście (miejscami przyznam ciut za mocno i nie w tę stronę) w Narodowy, tak teraz również ze wszystkich sił kibicujemy tym, co w Poznaniu!
A komu szczególnie, nie tylko ze względu na fajne ponoć łydki, to chyba wszystkie wiemy ;)

7.10.2012

Mokry podkoszulek

Tak, wiem to nieodpowiedzialne i książki mówią inaczej. Tak oczywiście, nie wypoczęłam po maratonie i za krótka to była przerwa. Tak, niestety, wciąż czuję nogi, a świeżość to ja chyba odzyskam dopiero na Wigilię. Tak, kurna, wiem, że na niedzielę zapowiadają załamanie pogody i że ma padać. No ale jak? Nie pobiec mam? U siebie? Gdy z naszej ekipy biegnie ponad 30 (!) osób? Nawet jeśli to półmaraton? Nigdy!

No i pobiegłam. W V Półmaratonie Rzeszowskim organizowanym w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy. Na szczęście odpuściłam sobie gadanie, że pobiegnę treningowo. Po prostu wiem, że na zawodach to ja nie umię i nie potrafię biegać na pół gwizdka. Nie da się. Ponieważ - jakby ktoś nie wiedział - na zawodach to trzeba się ścigać. Trzeba pruć tyle ile fabryka dała, a nawet i więcej! Od tego są zawody - tako rzecze Bo. Tak więc, biorąc pod uwagę swoją obecną pomaratońską formę, założyłam sobie taki plan: realnie - 1:50, a optymistycznie (i będzie wielka radość) - 1:45.

A pogoda miała być taka:

Czyli - powiedzmy - lepsze to niż upał, ale szału nie ma. Zdarzało mi się biegać w deszczu, nie powiem w lecie to przesympatyczne uczucie, ale zawody w mokrym podkoszulku to ja jeszcze nigdy. (I proszę, ciągle coś nowego i po raz pierwszy w tym bieganiu moim. Bardzo dobrze!).


No i prognoza pogody się sprawdziła. To znaczy nie do końca się sprawdziła, bo rano nie padało, a na dobre zaczęło lać w najbardziej odpowiednim momencie, tj. 10 min przed startem. Wszyscy okutani w kurtki, ortaliony i czapki, a ja planująca wyruszyć w koszulce na ramiączkach. 5 minut do startu i pada coraz bardziej. Biec z krótkim czy z długim? Z krótkim czy z długim? Takie decyzje podejmowane w ostatnim momencie zazwyczaj są złe. I w moim przypadku decyzja oczywiście była... zła. Pobiegłam z długim rękawem i potem na 8 km ku uciesze innych biegaczy oraz kibiców, których nie było, musiałam rozbierać się, przebierać, ściągać jedną koszulkę i zakładać drugą. Wesoło było. I goorąco ;)

Ani nie żółta, ani biała, ani czarna koszulka to ja.  
A opis biegu będzie krótki. Start honorowy o godz. 11, start ostry (też nie wiedziałam, o co w tym kamon) 5 minut później, no i wreszcie lecimy. I ruszyłam spokojnie. Z tyłu, powoli, roztropnie (podmienili mnie, czy jak?) Po 2 kilometrach i po złapaniu wreszcie sygnału GPS w gremlinie, postanowiłam trzymać tempo w okolicach 5:00 min/km i obserwować dalszy rozwój wypadków. Jakoś niespecjalnie mi się biegło na początku. Po pierwsze czułam jednak to zmęczenie, po drugie padało i miejscami wiało dość mocno. A po trzecie nuda panie, kibiców jak na lekarstwo, nie ma komu machać i do kogo się wydurniać ;) Potem na szczęście dołączyła do mnie koleżanka z "teamu" Ela (GazEla) i teraz już było ciut lepiej. Biegłyśmy razem prawie na całej trasie, raz jedna ciągnęła, raz druga i  było całkiem ok. Czyli ja jednak umiem biegać z kimś, to dobrze. Bo z Elą to my planujemy coś na przyszły rok. Coś wielkiego, ogromnego, zapierającego dech, ale nie powiem jeszcze co.

A na trasie dopingowały mnie takie transparenty. Wszyscy klikamy "Lubię to!".

Go Łosiu! Teraz to już poważnie myślę nad zmianą nazwy bloga.
I biegniemy tak sobie z Elą, a miejscami również z Pawłem, po 4:55-5.00. Ciągle pada, podkoszulek mokry, czapka mokra, bucie mokre. Ale jest fajnie. Teraz już nawet deszczu nie czuję, a kałuże nie robią żadnej różnicy. Chlapu, chlap, chlap. Tak naprawdę to zalogowałam się do tego biegu dopiero po 10 km, wtedy złapałam swój rytm i biegło mi się naprawdę nieźle (jak na takie tempo). Na tyle nieźle, by na drugiej pętli, w okolicach 18 km, rzec "podkręcam". I zaczęłam przyspieszać. A im szybciej biegłam, tym bardziej wytrzeszczałam oczy, że mam moc. Bo niby skąd? A dodam, że nie było to jakieś lajtowe przyspieszenie. Ostatnie 2 km w tempie 4:35! Standing ovation! Takie rzeczy nie dzieją się na co dzień! Nie powiem, pod koniec myślałam, że umrę na tej kostce brukowej, że romantycznie skonam w strugach deszczu i rozłożę się na trasie w mym mokrym podkoszulku. Ale prułam. Wizja wykręcenia dobrego wyniku była silniejsza. Silniejsza niż wszystko.

Taki ładny rynek mamy w mieście.
I teraz, drodzy Państwo, przechodzimy do najważniejszego. Nie, życiówki nie ma, ale jest dobrze. Bardzo dobrze. 1:43:50! Taadaam! Tydzień po maratonie taki wynik? Moja bo-skość mnie poraża. I jakby tego było mało, 2 miejsce w kategorii! Sam prezydent miasta i jakiś tam posł ściskał rękę mą wręczając torbę z nagrodami. A w torbie: słuchawki sportowe jabra (!!!), bon na 100 zł do sklepów GoSport i balsamy do stópć i  rąk. Czy tylko mi dłonie same składają się do oklasków? ;)

Ale się cieszę normalnie! I tylko nie wiem z czego bardziej, czy z tych słuchawek czy ze wspaniałego 2-kilometrowego finiszu. No dobra, po równo się cieszę.

6.10.2012

Nie ogarniam tego Pana Jurka

- powiedziałam kiedyś fejsbuce. Ogarniesz Bo, jak zaczniesz biegać ultramaratony - odpowiedział mi Robert, ultramaratończyk. I coś w tym jest. Ale książkę ogarnęłam szybko, a polecam jeszcze bardziej.

Scott Jurek, Steve Friedman "Jedz i biegaj".


Tak, to jest opowieść o wielkim człowieku, fantastycznym ultramaratończyku i jego kosmicznych osiągnięciach. Kosmicznych! Tak, jest to niezwykła podróż po świecie amerykańskich, a potem już nie tylko amerykańskich ultrabiegów. Tak, po raz kolejny przypominają nam, jak ważnym elementem życia sportowca jest dieta. Mądra dieta. Bo przecież, jesteś tym czym jesz. Jest też to książka o konsekwencji i uporze, o przełamywaniu barier, walce, bólu, łzach i cierpieniu na na trasie. Oraz o czerpaniu sił z własnej niemocy i o odkrywaniu nowych, ogromnych pokładów energii, które tkwią (ponoć) właśnie za tym bólem. To opowieść o samotności długodystansowca, ale też o przyjaźni i przyjacielach, którzy są w najważniejszych momentach.

Książka niebywale motywująca, inspirująca, zachęcająca do biegania. Do biegania - jak z hasła Salomona - tam gdzie kończy się asfalt (a zaczyna wolność).

Ale. Czasami miałam wrażenie, że czytam historię nieszczęśliwego człowieka. Ciągle poszukującego, dążącego, uciekającego. Który w pewnym momencie (a może i od początku?) staje się strasznym więźniem własnej ambicji. Który zatraca się w dążeniu do perfekcji, w osiąganiu kolejnych zwycięstw oraz w pragnieniu bycia jeszcze lepszym. Najlepszym! "Nikt tak bardzo jak ja nie pragnie wygrywać" - pisze Scott. Kurde, to musi być masakra, cały czas pod taką wewnętrzną presją. W więzieniu własnej doskonałości...

Czy gdyby Scott wciągał kabanosy, na śniadanie zapodawał jajecznicę z boczkiem, a na obiad wielką furę spaghetti osiągnąłby takie wyniki? Z książki wynika, że nie. Że - obok morderczych treningów - to właśnie wegańska dieta i bazowanie na nieprzetworzonych produktach roślinnych z roku na rok czyniły go mocniejszym i szybszym. Sama nie jem mięsa od hohoho lat i myślałam, że może znajdę u Scotta jakieś inspiracje do wzbogacenia mojej (bądź co bądź ubogiej) diety. Bo ja generalnie (wiem, zła Bo, niedobra) nie za mądrze się odżywiam. Ale inspiracji nie znalazłam, mimo iż Autor podaje gotowe przepisy. Przekombinowane to, zbyt skomplikowane, zbyt (no właśnie!) perfekcyjne i dopracowane. Poza tym raczej ciężko w sklepie za rogiem dostać pastę miso, tempeh, sos tamari, komosę piżmową, chipotle w zalewie adobo, korzeń kurkumy, mąkę z prosa i szałwię hiszpańską. Raczej ciężko te produkty znaleźć, albo może ja źle szukam.

I choć czasem ciut natchniony i nazbyt - jak dla mnie - uduchowiony, Scott to fajny i sympatyczny gość. Zawsze po ukończeniu biegu zostaje na mecie, by kibicować i gratulować innym biegaczom. I takie loczki ma ładne, i łydki ;) I namącił w mych marzeniach (znowu ktoś!).

By biec przez 24 godziny lub dłużej. Mieć bóle mięśni, skurcze, problemy z trawieniem. Doznawać ze zmęczenia halucynacji i przysypiać w biegu. Oraz dochodzić do granicy bólu i potem przekraczać tę granicę. By przebiec ultramaraton. Kiedyś to zrobię. Marzyłam już dawniej, a teraz po przeczytaniu książki, wiem to na pewno. Dzięki Scott.

A tymczasem Jedzcie i biegajcie. I czytajcie! Amen.

1.10.2012

Bo Bohaterką. Nie tylko Narodowego ;)

Sama nie wiem od czego zacząć. Czy od tego, że mission complete (yeah!!!)? A może od tego, że bolało, i że wygrałam (tak, wygrałam) ten bieg głową? A może od tego, jak łzy płynęły mi ze szczęścia, gdy wbiegałam na Narodowy i że takie ciary, jakich ja nigdy dotąd? A może trzeba zacząć od podziękowań dla kibiców, tych na i pod mostem Poniatowskiego, na Ursynowie, na ul. Puławskiej oraz głośnego i fantastycznego dopingu na ostatnich kilometrach? Oraz dla moich strategicznie rozstawionych na trasie trzech czterech kibiców własnych? Albo, że generalnie fajna to impreza była? Albo, że mam dwie wiadomości: dobrą i złą? No nie wiem. Może zacznę więc najprościej. Czyli od początku.

Strategia na 34. Maraton Warszawski była prosta. Znając swą porywczą naturę biegaczki i nieumiejętność trzymania równego tempa, postanowiłam jak rzep uczepić się doświadczonych i mądrych Zajęcy prowadzących na 3 godz. 45 minut i nie puszczać ich do 30 lub 35 km. Potem ocenić miałam siły i albo przyspieszyć, albo walczyć o przetrwanie. Ale kiedy po jednej rozgrzewkowej przebieżce dochodziłam do siebie ponad minutę, to czułam, że to raczej nie będzie mój dzień. I że pewnie przyjdzie mi jednak walczyć o przetrwanie.

O swych rozterkach zapomniałam szybko, gdy tuż przed strzałem startera (którego niestety nie było specjalnie słychać) zabrzmiał "Sen o Warszawie" (tak, znowu się wzruszyłam), a potem gdy stopniowo dochodziliśmy do linii startu (w małym zamieszaniu co prawda) to już całkiem nie było miejsca na marudzenie. To się dzieje Bo! Naprawdę biegniesz swój drugi maraton! Run! (serio tak sobie gadam, pomaga). Zapipczała mata i let's go!


No i ruszyłam za Zającami. Było ciasno, ciągle albo ktoś mi, albo ja komuś skrobałam marchewki. No ale biegliśmy. Potem po kilku kaemach Panom Zającom zaplątały się baloniki. I jak je w biegu zaczęli rozwiązywać zwalniając do tempa ponad 6:00 stwierdziłam, że lecę swoje, bo nie mam zamiaru nadrabiać tego potem 2 razy szybciej. I znalazłam kolegę Sławka, z którym biegliśmy miło i równo kilka następnych kilometrów. Potem dogoniła nas grupa 3:45, Sławek postanowił biec swoje, a ja przez jakiś czas trzymałam się z Zającami (nie za nimi, ale tuż przed całą grupą). A potem jakoś jednak złapałam swoje - wówczas dość komfortowe - tempo w okolicach 5:10-5:15, włączyłam tempomat i stopniowo oddalałam się od Zajęcy.

Czyli jednak sama. Bo ja - zdaje się, że już mówiłam - to chyba jednak wolę biec sama. Bez napinki, bez odpowiedzialności i stresu, że odstaję w tę czy tamtą stronę. I zerkając raz po raz na garmina kontrolowałam tempo i biegłam swoje w okolicach 5:15. Czyli z drobnym zapasem na ostateczny wynik 3:45. Kilometry mijały, 12 km i żel, 15 km, potem transparent "Jeszcze tylko 25,5 km", półmetek. Dobrze mi się biegło. Nie jakoś specjalnie lekko (ustalmy, w tym tempie nie biegnie się lekko), ale było ok. Była radość, uśmiechanie się do obiektywów, machanie do kamery, darcie się do znajomych, gdy mijaliśmy się na agrafce, przybijanie piątek kibicującym dzieciom i zagadywanie do innych biegaczy (nie za dużo i często, ale z nudów po prostu czasem tak wychodzi).

Potem wbiegliśmy do zamkniętego i niedostępnego na co dzień Parku w Natolinie. Las, kostka brukowa i spory podbieg. Niektórzy przechodzą w marsz, inni zwalniają i to bardzo, ja staram się ciągnąć swoje i chcąc nie chcąc wyprzedzam całkiem sporą grupę biegaczy. Udało się, straciłam trochę, ale nie tyle co inni, więc jestem dobrej myśli. 25 km i żel.

I kurna nastał 27 km. Zaczęło boleć - łydki, uda, pośladki, brzuch. No nieźle pomyślałam, coś za wcześnie jak na ścianę. To ci się zdaje Bo, ściana nie występuje na tym etapie maratonu, ściany nie ma, a w ogóle jaka ściana, nie marudź tylko leć. W końcu to na 30 km masz ocenić co dalej, więc przynajmniej musisz do tego momentu dobiec. A dodam, że pogoda nie ułatwiała sprawy, słońce naparzało, a porywisty wiatr niewtymkierunkucotrzeba naprawdę odbierał siły i nadzieję na wszystko (doszło nawet do tego, że zaczęłam uprawiać drafting chowając się za plecy jakiś barczystych i wysokich biegaczy). I na tym trudnym i wydawało się niekończącym się etapie trasy, bardzo pomogli nam kibice z Ursynowa, gdzie zorganizowano specjalną strefę i panowała tam iście piknikowa, radosna i motywująca atmosfera. Dziękować z całego serca, dziękować!

Na 30 km stwierdziłam, że o przyspieszaniu to raczej pomyślę innym razem, a teraz najważniejszym zadaniem jest "tylko" utrzymywanie tempa. Tylko. Motyla noga, naprawdę było ciężko. Odliczałam sobie fragmenty: do świateł, do zakrętu, do punktu z wodą i do następnych świateł. Doping pomagał, ale niestety tylko doraźnie.

32 km. Coraz bardziej boli. Ale wciąż jadę, paliwa nie odcina, więc jest całkiem wporzo. Bo, wytrzymaj do 35 km i potem zobaczymy. Utrzymuj tylko tempo, jeśli nie poniżej to choć w okolicach 5:20. Auć, boli coraz bardziej. Niektórzy biegacze przechodzą w marsz, inni rozciągają się z boku próbując walczyć ze skurczami. Na 33 lub 34 km mijam maszerującego Pawła, oczywiście klepię go po ramieniu, krzyczę "Dawaj chopie, do roboty!", On patrzy na mnie jak na idiotkę (???) i... maszeruje nadal. A ja biegnę, i to - o dziwo - coraz pewniej i szybciej. Niebywałe, ale ta słabość i niemoc innych - mi właśnie dodawały sił. Nie wiem jak to wytłumaczyć... Chyba nie jestem wampirem energii? ;)

35 km i ostatni żel. No dobra, na czym to my stoimy? Bo, może dasz radę podkręcić, hę? Dałam radę. Przez kilometr. Na więcej niestety zabrakło sił. No dobra, nie od razu Rzym zbudowano, nie musimy dziś łamać 3:30, utrzymujmy tempo w okolicach 5:20 do 40 kilometra i będzie dobrze. Przecież stamtąd widać już Narodowy i poolecisz! Boli? To przypomnij sobie, co mówił Scott Jurek (skończyłam czytać w wieczór przed maratonem) - dopiero za tym bólem tkwią nowe pokłady siły i energii. Boli? A kto mówił, że nie będzie bolało? Walcz. I walczyłam. Byłam tak cholernie zmotywowana, zdeterminowana, wkurzona na ten maraton, że po prostu nie mogłam mu teraz odpuścić. Biegłam głową. A potem faktycznie, gdy zobaczyłam Narodowy to był jeden wielki kop. Ostatnie 2 kilometry przemkłam w tempie 4:55. Kosmos!

A kto tam spogląda przez dziurkę od medalu? 
A jak wbiegałam na Narodowy, gdy jeszcze jakiś chłopak krzyknął "dawaj, dawaj blondyna" (hihi), gdy zobaczyłam mnóstwo ludzi na trybunach i wbiegłam w szpaler wychylających się w kierunku biegaczy kibiców klaszczących i drących się w niebogłosy, to po prostu wymiękłam. Taka euforia, takie szczęście, taka radość i ciary, że nie da się tego opisać. Triumfując, z rękami w górze przebiegłam linię mety z czasem 3:42:36 netto (średnie tempo 5:15). 47 wśród ponad 700 kobiałek! Popłakałam się. To było prawdziwe zwycięstwo. Nad bólem, brakiem sił, zmęczeniem i diabelskim głosem, że nie dam rady. Prawdziwa Bo Bohaterka. Bohaterka nie tylko Narodowego. Bohaterka Wszystkiego! :)))

Żeby nie było, że coś ściemniam. Czas brutto się wyświetla.
Czy mogłam pobiec lepiej, szybciej, mądrzej? Nie mam zielonego pojęcia ;) Starałam się trzymać równe tempo przez cały czas i obie połówki wyszły mi prawie identyczne. Może nie powinnam opuszczać Panów Zajęcy? Może faktycznie przed półmetkiem było ciut za szybko i przez to nie mogłam wykrzesać już z siebie dodatkowych mocy na podkręcenie w końcówce? A może ten podbieg w Natolinie za ostro? Albo zbyt dużo energii traciłam na "komunikację z otoczeniem"? A może jednak ja pobiegłam dobrze? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Najważniejsze jednak, że się udało. Zrealizowałam plan, złamałam 3:45 ze sporym i imponującym mi zapasem. Zrobiłam to!
Medal. Niby fajny bo kolorowy. Ale ja wolałabym większy i cięższy ;)
I to jest właśnie ta dobra wiadomość. Że się udało, że mam wiarę, siłę, męstwo i że moja psyche potrafi zdziałać cuda. I że jestem w związku z tym wielka, wyjebista i boska. Ale mam też złą wiadomość. Szybciej to ja już nie pobiegnę. Nie potrafię, nie da się, fizyka i biologia mają swoje prawa. A szkoda wielka, bo gdy tak paczę na te maratony, podziwiam kolegów i szybsze koleżanki, kalkuluję i sprawdzam wyniki, to stwierdzam, że dopiero 3:39 to taki fajny wynik jest. Bardzo fajny. Który aż się prosi, aby o niego powalczyć na wiosnę... ;)

<fotki będą, jak wykopię>