25.03.2013

W trupa. 8 Półmaraton Warszawski

Trup. Trupa. Trupowi. Trupa. Z trupem. O trupie. Bo, trupie! Trup we wszystkich przypadkach. Tak jak obiecałam 8 Półmaraton Warszawski pobiegłam w trupa. Na maksa. Kto jeszcze nie wie i nie klaskał: 1:37:42!

Tak jak dla większości biegaczy, ta połówka miała być dla mnie ładnym otwarciem sezonu, weryfikacją skuteczności treningu zimowego (i obozu, po którym ponoć wszyscy robią życiówki) oraz sprawdzeniem faktycznej formy przed wiosennym maratonem. Traktowałam ją również jako papierek lakmusowy, który pokaże, czy dodatkowe formy aktywności i nie myślę tu o robieniu pośladków to raczej mi służą czy też nie. Jakby przecież nie patrzeć, dobrych kilka godzin tygodniowo spędzam teraz w wodzie lub w siodle i ciekawe jak to się ma do mojego biegania. Wielkie oczekiwania, małe wzruszenie bo przecież rok temu w Warszawie debiutowałam i to jak, ambitne założenia wynikowe (1:39) oraz przedstartowe emocje i nerwy. I wkurw na pogodę, że gupia ona może mi wszystko popsuć. Zimo ić stond!

W niedzielę, przed godz. 9.00 jestem już na miejscu. Ponieważ temperatura nie zachęca do spacerów na zewnątrz, schraniam się - jak inni - w budynku stacji Warszawa Stadion co by ostatecznie przywdziać strój startowy (wciąż nie wiem jaki) i przygotować się do boju. I tak sobie stoję na tym dworcu w kącie, paczam i liczam. Paczam na biegaczy i liczam w ile warstw się ubrali. Dżiz! Czy oni zamierzają biec Maraton Bajkał? Trzy warstwy to standard, kurtki, kaptury, kominiarki, bufy. Stoję, paczam, liczam i dumam. Tak z 10 minut lub dłużej nawet. To w co ja mam się kurna teraz ubrać? Ostatecznie przebierając się dwa razy wróciłam do pierwotnie zaplanowanego stroju w wersji light: dwie cienkie (nietermiczne) koszulki z długim, rajtki za kolano, podkolanówki, opaska i rękawiczki. Najwyżej zmarznę, lepsze to niż przegrzanie, no risk no fun. Na wierzch folia NRC i szczękając zębami lecę sobie na rozgrzewkę oraz linię startu.

21.03.2013

Plamy na planie

Nie ma nic gorszego niż zrealizowany w 100% plan treningowy - mawia mój kolega. A to jest bardzo dobry i doświadczony biegacz, swoje już w życiu przebiegł i nie może się mylić w tej kwestii. W 100% nie może się mylić. Że takie sztywne trzymanie się rozpiski bez uwzględniania aktualnej dyspozycji, warunków pogodowych czy chociażby pojawiającego się nistąd nizowąd lenia, może bardziej człowiekowi zaszkodzić niż pomóc.

Czyli... Znowu. Jak ja to robię, że mi tak zawsze wszystko wychodzi i idealnie się układa zgodnie z obowiązującymi zasadami?

No normalnie, sama nie wiem... Bo zdecydowanie moje treningi nie za wiele miały ostatnio wspólnego z planem. Dość kreatywnie i elastycznie było, raz słuchałam za bardzo siebie, raz innych. W którąś niedzielę na przykład wybiegłam na 'planowe' 15 km, to "co będziesz Bo biegać tak krótko (w sensie, że jak z małym piwem, nie opłaca się), zrób z nami całą pętlę ok. 24 km" powiedzieli chłopcy. Pętla okazała się mieć 32 km, a ja przepadłam wraz z nimi na ponad 3 godziny i o mało nie kitłam na trasie z głodu i pragnienia szukając ratunku w przydrożnym wiejskim sklepie, w którym dziękibogu mieli Powerada i to nawet mojego ulubionego zielonego. Kiedy indziej miało być 10 km biegu ciągłego w drugim zakresie. Ale skoro dyszkę biegałam już ładnie tydzień temu, to może spróbuję wydłużyć ten dystans choćby o kilometr? I wydłużyłam o dwa, spontanicznie zmieniając też WB2 na BNP dodając mocne przygazowanie w końcówce. Przecież muszę uczyć swój organizm jak wykrzesać siły na finiszu, nie? Sobota miała być z kolei dniem ćwiczeń (deski, pośladki i te sprawy). Ale skoro pływałam rano, a potem zaliczyłam mocne interwały (też ciut zmodyfikowane), to co będę stabilizację robić na zmęczeniu? Jeszcze się kontuzji nabawię jakiejś. Innym razem niechcąco wstało mi się rano na basen myśląc, że to środa. A jak już człowiek wstał, to przecież żal nie popływać, nawet jeśli wieczorem biegać ma coś mocniejszego. Potem coś mi szczykało w nodze, więc całkowicie odpuściłam dwa treningi biegowe. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu i zdumienia, że do mojej kontuzji/przeciążenia podeszłam tak zdroworozsądkowo. Wierzcie lub nie, ale to się nie zdarza, abym z powodu jakiegoś tam głupiego bólu odpuszczała bieganie. Jak nic dojrzała nam ta Bo i zmądrzała. Kto by pomyślał... Następnie przeziębiłam się - kaszelek, katarek, gardełko, dziwne uczucie dla kogoś kto nie zwykł chorować - więc w zastępstwie biegania outdoor, coś tam lekko pokręciłam z Cubą pod dachem.

I to tylko przykłady mojego kreatywnego podejścia do planu treningowego. Który dodam, jest złym planem treningowym, bo przygotować ma mnie jedynie do kwietniowego maratonu, a nie do jakiś tam po drodze połówek, czy wiadomoczego w przyszłości. Ale przecież ja się znam, wiem co robię, o taperingu słyszałam, poza tym jaka to trudność w dni, które nie biegam wsiąść na rower lub popływać. Żadna.

16.03.2013

Jak w garncu

Wydaje się człowiekowi, że jest niezniszczalny. Zwłaszcza jak go przezywają cyborg, cyborg. Że kontuzje, przeciążenia, choroby po prostu go nie dotyczą. Że po pływaniu latać może z niedosuszonymi włosami, że nic się nie stanie jak spocony po treningu biegowym weźmie jeszcze boksia na 20-minutowy spacer, że skoro - dzięki bieganiu rzecz jasna - nie chorował od ponad 2 lat, to będzie tak zawsze. A jak się rozciąga, dokładnie, cierpliwie i gruntownie, to żadna kontuzja się go nie czepi. I gdy tak się człowiekowi wydaje to wszystko, jak myśli, że to co złe przydarza się tylko innym, to wówczas albo coś zacznie mu szczykać w okolicy prawej piszczeli, albo odezwie się zapalenie kaletki maziowej w lewej, albo się przeziębi ów człowiek. Albo wszystko razem.

Odpoczywam więc sobie i nie trenuję. No dobra coś tam delikatnie robię (w końcu Bo), ale nie tak jakbym chciała i jak powinnam w aspekcie zbliżającego się Półmaratonu Warszawskiego. Oczywiście gdyby nie było tego startu, to wciąż robiłabym swoje nie przejmując się takimi drobnymi niedyspozycjami (cyborg, cyborg!), ale że zawody są, i to już za tydzień, to rozum każe odpuścić, abym w przyszłą niedzielę mogła powstać i odrodzić się na nowo w pełni sił i zdrowia. I odpuszczam, sama się sobie dziwiąc, że nie robię z tego powodu dramatu. W sumie taki odpoczynek to nie jest zła rzecz. Nadrabiam zaległości książkowe i taką seksowną chrypkę mam... A może też potrzebowałam przerwy? I organizm sam sobie wymusił, to co mu się należy? Mam jednak nadzieję, że się zbytnio nie przyzwyczai i że już jutro lub pojutrze będę mogła znowu wskoczyć na ulubione wyższe obroty.

11.03.2013

Druga sobota marca

Jest ponoć takie stare biegowe porzekadło. Jak pobiegniesz w drugą sobotę marca - taki będziesz mieć sezon. Że nie słyszeliście nigdy? Doprawdy. Że kiedyś, bardzo dawno, jeszcze za czasów trampek i bawełny odkryto taką zależność. Biegniesz dobrze - masz sezon wyjebisty, biegniesz źle - to generalnie lepiej tego sezonu nie zaczynaj.

No i... Są więc szanse na dobry sezon! Bo właśnie, poprawiając się o minutę sprzed roku, w minioną sobotę (druga sobota marca) machnęłam życiówkę na 10 km pokonując ten dystans w zawrotnym czasie 45:29. Fju, fju, wspólnie z fejsbukiem podśpiewuję sobie od przedwczoraj wiedząc równocześnie, że na razie (a może i na zawsze?) jest to raczej szczyt moich szybkościowych możliwości. Bo o ile ja tytanem pracy, duszą towarzystwa (mryg) czy mistrzem ciętej riposty (podwójny mryg) jestem, tak demonem prędkości to nigdy. Przenigdy! I naparzanie przez godzinę lekcyjną w średnim tempie 4:32 to jest naprawdę dla mnie big acziwment.

O biegu. Nie był to bieg przez duże B(o). Był to zorganizowany przez grupę znajomych we współpracy z BBL, II Wiosenny Test Stadionowy. Czyli jak nazwa wskazuje, bawiliśmy się w chomiki i biegaliśmy w kółko chcąc sprawdzić jak dobrze/źle przepracowaliśmy zimę i jakie możemy mieć cele na wiosenne starty. Dziesięć osób testowało się na 5 km, szesnaście, w tym ja, na 10 km. Sami byliśmy sobie organizatorami, stoperami, sędziami, hostessami i kibicami. I wyszło bardzo bardzo. Ja osobiście pobiegłam też dla Karoliny.

8.03.2013

I po konkursie

Ufff. Nie było blamażu Bo w internecie. Wzięliście udział w konkursie, i to nawet dość licznie i śmiesznie. Bardzo dziękuję. Choć w sumie za co mam dziękować, to przecież ja nagrodę rozdaję i to wcale nie jakąś tam w kij dmuchał, więc mi się podziękowania należą. Można składać.

Konkurs przypomnę polegał na wybraniu sobie czegoś w sklepie www.Zalando.pl i na przekonaniu mnie, że to jest najlepszy wybór na świecie.

Propozycje padały różne. Panom butów potrzeba było lub podkolanówek. Paniom marzyło się o biegowej bluzie i seksownych szortach. Byli i tacy, którzy - jakby czując co mojemu sercu coraz bliższe - życzyli sobie akcesoriów górskich, rowerowych i pływackich. Niektórzy przyjęli strategię "jeszcze nigdy nic nie wygrałem", inni próbowali groźbą mnie podejść lub też (co wiadomo lubię najbardziej) brali mnie na uwielbienie. Próby poetycko-prozatorskie były, strumienie świadomości, a nawet propozycja przekupstwa. Ot, konkurs. Obdarować - wierzcie mi - chciałabym prawie wszystkich, ale niestety zwycięzca mógł być tylko jeden.

Obrady żiri trwały nieprzerwanie przez 5 godzin. Kratka oranżady, trzy opakowania paluszków oraz krakersy niby miały pomóc w wyłonieniu zwycięzcy, ale tak naprawdę to dopiero, gdy na stół wjechały kokoski nastąpił przełom i udało się podjąć decyzję.

Z finałowej czwórki (nie powiem kto się doń dostał bo będzie im przykro, że nie wygrali) najlepszy - zdaniem żiri - okazał się Marcin. 
W uzasadnieniu werdyktu czytamy: Za wiarę, że ratunkiem dla spragnionego faceta jest nie kobieta, a bidon. Za bujną wyobraźnię we fragmencie dotyczącym prania i sprzątania przez owego mężczyznę. Za prężenie mięśni (zapewne brzuchatego łydki), za mryganie długą rzęsą, no i ten radiowy głos wdzięcznie wypowiadający słowo ‘wołczer’.

Niezwycięzców proszę, aby się na mnie nie gniewali i wciąż lubili tak bardzo i mocno jak dotychczas. Bo będę niepocieszona. 

A Marcinowi gratuluję i zazdroszczę. Napisz proszę e-maila to uzgodnimy jak i kiedy możesz u mnie posprzątać ;) 

4.03.2013

Ko ko ko konkurs!

Jest się blogerką. Ma się jedynych w swoim rodzaju, najlepszych, wybieganych w kosmos fanów na fejsie. I setki lajków się ma. Oraz dziesiątki słit komci. Jest się Bo. To się i organizuje KONKURS!

I to nie jakiś tam konkurs o uścisk dłoni prezesa czy wirtualne <3. Prawdziwy konkurs się organizuje! Z nagrodą! A będzie nią voucher o wartości 150 zł do sklepu www.Zalando.pl. Noo!

Konkurs jest najprostszy na świecie, nie trzeba nic lubić, fotografować czy udostępniać. Trzeba się tylko zdecydować na jakąś nagrodę. A dokładniej należy wybrać coś sportowego w Zalando.pl o wartości 150 zł (lub ew. wyższej) i przekonać mnie "jakoś", aby ten voucher trafił właśnie do Ciebie (dlaczego oddać mam go Tobie i/lub dlaczego wybrałeś w sklepie akurat to). Jedna osoba składa tylko jedną propozycję. I potem wyłoniony przez żiri zwycięzca (niestety też tylko jeden) może sobie tę rzecz za wygrany voucher odebrać (ew. dopłacając różnicę w cenie, jeśli zdecyduje się na coś droższego). Wybieramy - to chyba oczywiste - rzeczy biegowe, pływackie lub kolarskie (wartość produktu/ów nie może być niższa od 110 zł). Tylko proszę mnie nie przekonywać, że akurat w tych czerwonych szpilkach to świetnie wyjdą interwały. Lubię żarty, ale teraz skupiamy się na sporcie. I mówię to całkiem poważnie.  

Argumenty przekonujące mnie do wybrania właśnie Ciebie (hohoho, ale brzmi!) można wpisywać tu w komentarzach do bloga (podpiszcie się jakoś, a już najlepiej z e-mailem) lub na Facebooku (mam nadzieję, że się Mark nie zezłości, że robię jakieś konkursy poza regulaminem i mnie nie zbanuje, bo tego byśmy nie chcieli). Można też słać e-maile. Zresztą do mnie zawsze można pisać, to chyba wszyscy wiedzą.

Regulamin konkursu. Regulaminem jestem ja.

Zobowiązuję się i obiecuję, że moje sympatie do niektórych (mryg mryg) nie będą miały tu znaczenia. Biorę pod uwagę tylko treść i/lub formę argumentów mię przekonujących. Ewentualnie oryginalność produktu, który sobie w Zalando wybierzecie. Swoją drogą, będziecie zaskoczeni ile biegowych i sportowych rzeczy oferuje ten sklep. Naprawdę jest w czym wybierać i nikt mi za to nie płaci, abym to napisała.

Konkurs trwa do 7 marca. Potem zbierze się niezawisłe i nieomylne żiri w składzie Bo i zadecyduje komu przypadnie voucher. Jeśli żiri będzie miało problem z wyborem (co jest wielce prawdopodobne) to być może zapyta jeszcze o zdanie Facebooka. Wynik zostanie podany do publicznej wiadomości wraz ze stosownym uzasadnieniem najpóźniej do 10 marca 2013 r. na niniejszym blogu.

Tak więc taki konkurs. Ko ko ko!

PS. Tylko nie róbcie sobie jaj i weźcie udział w tym konkursie. Bo będzie wstyd na całą biegową blogosferę. 

1.03.2013

Płynę

Wyobraź sobie Bo, że jesteś zwłokami. Tak sobie czasem powiem, gdy czuję, że niepotrzebnie zaczynam z wodą walczyć zamiast z nią współpracować. Zwłokami. Twoje ciało jest rozluźnione, spokojne, ruchy wyważone, sylwetka stabilna, sięgasz ręką gdzie wzrok nie sięga, dłuugo, a potem to samo drugą ręką i trzecią. I oddech. I jeszcze raz. Widzisz? Nie ma co z wodą walczyć. Dogadać się z nią trzeba. O, zobacz jakie to proste. Płyń.

Doprawdy, że ja dopiero teraz odkryłam to całe pływanie! Oczywiście raz idzie mi lepiej raz gorzej, nie znoszę tego okołobasenowego zamieszania, nie cierpię rozczesywać i suszyć kudłów (kiedyś w przypływie szału ogolę się na łyso, przysięgam), zapachu chloru nie lubię, wejścia do zimnej wody oraz taszczenia tony kosmetyków i mokrego ręcznika, ale samo pływanie uwielbiam. Doszło do tego, że łatwiej wstać mi o 5.30 wiedząc, że basen, niż o 6.00 ze świadomością, że do roboty. I jeszcze takie coś się zrobiło, że dzień bez porannego pływania to taki jakiś niepełny jest... Dodam, że odkąd pływam, to i biega mi się przyjemniej. Jestem bardziej rozruszana, rozciągnięta, nic mnie nie boli, nie szczyka. Kto nie pływa niech zacznie, naprawdę, tako rzecze Bo.

I uwielbiam też to, że widzę postępy. No ten no, że rozwijam się i doskonalę. Wiem, jak się zaczyna od zera, to trudno nie umieć mniej, ale w całej swej skromności, naprawdę nie spodziewałam się, że pójdzie to tak ładnie. Przerobiłam książkę i płytkę z Total Immersion, które dały mi sporo, ale głównie w obszarze filozofii pływania niż konkretnych trików technicznych. A teraz jeden z trzech (ostatnio czterech) basenów w tygodniu, spędzam z instruktorem. I wtedy, przyznam, to jest cyrk. Jak założę łapki czy płetwy i jeszcze jakąś deskę mam mieć między nogami, to jest naprawdę wesoło. Wystarczy, że się zamyślę lub ktoś kichnie nieopodal, to ja bach, wiję się, przewracam, tracę równowagę i wody się opijam litrami. Wtedy też myślę sobie, że trójka z plusem ze stabilizacji to naprawdę mocno naciągana była. Ale za to, jak już ściągnę z siebie to całe pomocnicze ustrojstwo! Dżiz, jak ja dopiero wtedy pływam! Fru, fru i basen zrobiony. Aż żal, że nie mogę popatrzeć z boku.

Robiłam sobie pierwsze próby mierzenia czasu oraz sprawdzania wytrzymałości ile to ja naprawdę mogę machać tym kraulem bez przystanku. Czy zmieszczę się w limicie (1900 m w 90 minut) i czy znajdzie się w T1 czas na przypudrowanie noska. No i wychodzi na to, że tak! Powiem więcej, są spore szanse, na zmieszczenie się w godzinie, bo 1 km pływam średnio w 26 minut (wymiataczy uprasza się o powstrzymanie śmiechu). Może jeszcze oko zdążę zrobić? Zuch dziewczynka. A przede mną wciąż 5 miesięcy przygotowań...

Aby być wszechstronną pływaczką (brzmi rozkosznie), szkolę też z instruktorem inne style. Na przykład żabkę. Okazało się, że "tak to się już żabką nie pływa". O proszę. Tylko inaczej macha się teraz kończynami i to nawet wszystkimi czteroma. Jeśli chodzi o nogi to kolana mają być bliżej siebie, a ruszać trzeba jakby do góry samymi końcówkami. A z rękami to już totalna rewolucja. Należy wykonać ruch jak do dyrygowania orkiestrą, a potem zagarnąć wodę pod siebie. Noo, też byłam bardzo zdziwiona, na początku było dość specyficznie, ale im dłużej ćwiczę w ten sposób, tym stwierdzam, że to jednak ma sens! Tak więc żabolem od trzech dni pływam już wg nowej myśli trenerskiej.

Jest jeszcze taki styl jak delfin, zwany też motylkiem. Hmm. No więc kiedyś ja też będę delfinem. Choć teraz dla mnie to kraul jest zdecydowanym number one. A uczucie gdy w połowie basenu wyprzedzam jakiegoś wytatuowanego faceta i gdy potem on jakoś tak dziwnie na mnie paczy, bezcenne.

I tak sobie więc płynę. Jak zwłoki. Przez życie.