12.05.2015

Uciekaj Bo! Uciekaj! Czyli jak zwyciężyłam w II Ultramaratonie Podkarpackim

Niby bieg na własnych śmieciach. Na dystansie, z którym już jestem ciut zapoznana. Niby wśród przyjaciół i na znajomej trasie, po której miejscami też kilka razy biegałam. Niby, że siebie znam na wylot, a Rzeszów dał mi przecież w kość ostatnimi czasy. Niby nie miało być niespodzianek. A jednak...

Trudno pisać, czy miałam jakieś plany i oczekiwania związane z Ultramaratonem Podkarpackim na dystansie 53 km. Zwłaszcza w obliczu ostatnich falstartów. Tak naprawdę, to na przestrzeni kilku minionych tygodni zmieniały się te plany dość dynamicznie. Jeszcze w marcu chciałam go przebiec naprawdę mocno. W kwietniu zmienić miałam strategię, a start ten potraktować bardziej lajtowo i treningowo. Ostatecznie jednak zmieniłam zamiar, by w maju postawić na "bieg dobry i uczciwy". Po prostu. Bez ópodlania i ómierania, ale za to z satysfakcją dobrze i rzetelnie wykonanej roboty. 

Strategia nie była więc specjalnie skomplikowana. 1) Na początku biegnij za wolno. 2) Nie szalej do 35 km. 3) A potem już oby tylko do mostka (42 km), o resztę pomartwimy się później. 4) Szanuj tytan swój, co w wolnym tłumaczeniu znaczyć ma "nie zrób sobie Bo krzywdy". 5) Pobiegnij tak, aby było dobrze :) Powinnam też wspomnieć, że ostatnie 3 tygodnie to ostro do pieca dawałam. Tygodniowo po 70-80 kg, dużo krosów, podbiegów i zbiegów plus rower i kilka naprawdę mocnych treningów pływackich (do szkółki się zapisałam). Trzy dni przed startem wciąż czułam się dość zmęczona i trudno było mi przewidywać na co i na ile tak naprawdę mnie stać. Naprawdę nie wiedziałam...

Goł!
Start II Ultramaratonu Podkarpackiego na dystansach 53 km i 70 km zaplanowany był na godz. 5.00 (ultrasi na 115 km polecieli trzy godziny wcześniej) z samego centrum Rzeszowa, z rynku. 

I tak spełzamy i ściągamy przed piątą rano na ten rzeszowski rynek, my biegacze. Kolorowi jesteśmy. Kompresyjni. Ponumerowani i uśmiechnięci. Podobna radość, ale też i pewne zdziwienie maluje się na twarzach osób, które właśnie opuszczają rzeszowskie knajpy po udanych Juwenaliach i nieco chwiejnym krokiem, z otwartym piwem i nadgryzionym kebabem zmierzają do domu, choć może raczej krążą i lewitują między nami życząc wszystkim powodzenia i pytając na ile to ten ultramaraton biegniemy. Ja tylko na 50 kilometrów, odpowiadam. I sama stukam się w głowę. Tylko na pięćdziesiąt, Bo. Tylko.

Ostatnie fotki, kopniaki, buziaki na szczęście, ostatnie przybite piątki i życzenia powodzenia. Krótka odprawa w głowie (że Run Bo! pamiętaj o planie i że bez szaleństw!) i 3 - 2 - 1 - goł!

3 - 2 - 1! Goł! Fot. ArsDent
Ja spokojnie, z tyłu, bez żadnych przepychanek tuptam sobie delikatnie i skrupulatnie realizuję punkt pierwszy planu. Tędy czasem jeżdżę do pracy, tutaj raz rowerem byłam, a na tym rondzie zawsze na mnie trąbią myślę, mijając kolejne znane mi z codziennego życia arterie, którymi wybiegamy z miasta. I słucham co mi tam ciałko podpowiada. Jak łydka, którą nadwyrężyłam dość mocno na treningach ostatnio i do otejpowania oddać musiałam. Jak biodro się czuje pytam oraz prawa (a może i lewa) stopa? Jak brzuch. Wszystko dobrze, otrzymuję meldunek, w porządeczku, można lecieć dalej. No może poza jednym porządeczkiem... siku! Na 4 km uświadamiam sobie, że z tego wszystkiego, to ja do tojka przed startem pójść zapomniałam. Miiisiu! Pierwszy raz w życiu się zdarzyło... No zapomniałam! Nic to, myślę przeczekam, dramatu jeszcze nie ma, zobaczymy jak daleko dowiozę :)

Biegłam więc spokojnie. Mniej więcej tak do 7 km spokojnie, bo wreszcie zbiegliśmy z asfaltu i dotarliśmy do lasu. A co ja poradzę, że zieleń (zajebiście soczysta zieleń była!), ścieżki, górki i błoto działają na mnie - jakby to powiedział AbradAb - jak na staruszka viagra? No co poradzę? Że przyspieszać zaczynam, wariować, mijać "leeewą wolną", puszczać na zbiegach oraz hopsa kicać przez kałuże? No nic nie poradzę. Również na to, że drugi punkt planu został już teraz całkiem skreślony. Tylko na podbiegach idę. To już mam sprawdzone, że pewne nachylenia zdecydowanie szybciej pokonuję marszem niż męcząc się i zmuszając do biegu. A na dodatek złapię też oddech, napiję się, zjem i odpocznę.

Taki las i taka zielona zieleń była. Fot. ArsDent
Nie pamiętam na którym kilometrze (15? 16?) zamajaczyła się mi przed oczami z przodu "ta w różowym", a potem "jeszcze jedna w czarnym". Nie wiem gdzie to było, ale grunt, że znalazłam cel i punkt odniesienia, bo do tej pory to w takim niedookreśleniu biegłam, nie wiedząc czy ja to bardziej z przodu, czy też może z tyłu bardziej jestem (jakby to miało jakieś znaczenie). Dobiegłam więc do dziewczyn, przykleiłam się i starałam się trzymać ich (naprawdę dość mocne) tempo. Oj, pamiętam. Wtedy pomyślałam, że raczej nie dam rady utrzymać się za nimi. Naprawdę skubane biegły szybko i wcale pod górkę nie odpoczywały...

Nastał jednak zbieg i... you know what I mean :) Zaryzykowałam i sadząc naprawdę wielkie i długie susy wyprzedziłam najpierw jedną, a potem, zanim się zorientowała, drugą. Ha! Dajcie mi następną! To jest to! Te momenty! Jest bieg. Jest moc i radość. Jest zajebiście pojechany w kosmos śpiew ptaków i ta zieleń najzieleńsza z możliwych! Świerszcz świerszczy. Błękitne niebo! Różowe podkolanówki. Żółte łąki. Jaranko! Ale jest fajnie i kolorowo! Aaa! Uwielbiam.

Te momenty
A że trasa raz wiodła lasem i górskimi ścieżkami, raz asfaltem pomiędzy budzącymi się do życia wsiami, nie było nudno. Góra dół, góra dół. Zakręt skręt. Podbieg. Zbieg. A ja biegłam. Taśmy oznaczające trasę powiewały na wietrze, a ja biegłam. I pod górę szłam. Z uśmiechem na twarzy. A potem znowu biegłam. A taśmy powiewały...

A taśmy powiewały... Fot. ArsDent
I stoi sobie taki dziadek przed jedną chałupą, stoi, patrzy na nas, pali papierosa, stoi i patrzy. A widząc mnie, otwiera jeszcze szerzej oczy i mówi ze zdziwieniem "Ooo, to i kobiety biegno!" Ano biegno biegno, odkrzyknęłam, pomachałam i pognałam dalej. 

Zaraz zaraz. Skoro on na mój widok tak się zdziwił, to czy to możliwe, aby przede mną nie było żadnej kobiałki? Nieee, absolutnie niemożliwe. Zaraz zaraz, a może jednak? Ile on miał tego szluga wypalonego? Jeśli połowę, to mógł tam z minutę stać lub dłużej, kalkuluję i dumam. Niee, niemożliwe. Na pewno jakaś biegła przede mną, tylko dziadek nie zauważył, albo zołza taka szybka, że śmignęła, zanim on do płota podszedł, kropka. Ale niepokój zasiany został...

22 km. Biegnie mi się zajebiście, mknę, w ogóle nie czuję zmęczenia, nogi lekkie, brzusio pełny, a siku z 4 km jakby się wchłonęło :) Jeszcze tylko drugie tyle i jestem na mostku (42 km), a o resztę pomartwię się później. Tymczasem przed Tyczynem stoją pierwsi kibice. Krzyczą, klaszczą, motywują. I mówią to, czego się obawiałam (ale też bardzo chciałam) usłyszeć. "Jesteś pierwszą kobietą". ŁUP. Serio serio jestem? Pytam, bo jednak nie wierzę. Serio serio, słyszę. Jesteś. ŁUP, łup. I wtedy wszystko się zaczęło.

No i co poradzę? Fot. Robert Sz. 
Jasne, że została radość i pragnienie życia chwilą, podziwiania kolorków oraz cieszenia się tymi momentami. Jasne, że było fajnie i z uśmiechem przyjmowałam kolejny dźwięk garmina informujący o następnym odhaczonym kilometrze. Jasne, że tak. Jednak stopniowo, coraz bardziej i skuteczniej, ogłuszana byłam TYM głosem. Że jesteś Bo pierwsza, że taka szansa, że z pewnością goni cię ta w różowym, a ponieważ wygląda na mocną, to ucieczka zapewne nie będzie łatwa. Widziałaś ją przecież na agrafce, jest maksymalnie 500 metrów za tobą, a tu jeszcze półmaraton ze sporym hakiem. Trzeba gnać, trzeba uciekać Bo. Trzeba spiąć poślady, nie oglądać się, nie podziwiać okolicy, tylko gnać! Gnać Bo! Run! Biegnij.

Ta w różowym...
No to biegłam. Pod górę żwawy marsz, fufufu (dzięki wam, o skitury) i wyprzedzanie panów. Z górki jeszcze większy ogień, długie susy i wyprzedzanie kolejnych. Na punkcie żadnych tam odpoczynków, pogaduszek i śmichów chichów, tylko woda w bidon i znowu lufa do przodu. A taśmy powiewały... Naprawdę gnałam. O ile można gnać będąc już po 30-tce, tzn. po 30 kilometrze :) Wiem, że pod górkę i z górki mogę mieć przewagę, wszak chyba jestem posiadaczką najdłuższych różowych podkolanówek we wsi :) Najgorzej dla mnie, to ścigać się po płaskim, zwłaszcza w końcówce. Tego nie umiem, nie lubię i nie zamierzam robić. Tego chciałam uniknąć. Więc Ruuun Booo! Run!

Ta trasa jest specyficzna i ciekawa - mówił Robert, sędzia główny UP, na odprawie (BTW same zawody zorganizowane zostały per-fe-kcy-jnie!). Do 35 km jest górsko, terenowo i zróżnicowanie. Potem już prawie płasko, a ostatnia ósemeczka to gładki jak stół asfalt do mety. Warto zostawić sobie siły na ten fragment, gdyż sporo można na nim zyskać i odrobić - zalecał Robert. Oczywiście zapamiętałam. Ba! Ja nawet w drugim punkcie planu to odnotowałam. Ale co z tego? Jak echo kołatały mi się teraz - za 30-tką - te słowa w głowie. Oraz stwierdzenie, które usłyszałam od Grześka na ok 28 km, że fajnie lecisz Bo i czy aby dobrze rozłożyłaś siły...

Że na ostatnim fragmencie można wiele zyskać. Czy dobrze rozłożyłam siły. Że wiele można odrobić. O ile ma się siły. Jak się je zachowa na koniec. No ale skąd ja mam kurwa po czterech godzinach biegu wiedzieć czy dobrze rozłożyłam siły? Zwłaszcza jak goni mnie ta jedna? No skąd? Oby do mostka.

Tak, u nas na Ukrainie wciąż jeździmy na czarnych blachach :) Fot. Gniewko Born2run.pl 
Ludzie często pytają, o czym myślę podczas biegania. A więc uwaga, odpowiadam teraz, jak dogłębny i fascynujący dyskurs wewnętrzny prowadziłam z sobą przez ostatnie 20 km Ultramaratonu Podkarpackiego. Czy jej ucieknę. Jak bardzo jest mocna. I jak daleko / blisko jest za mną. Że pamiętaj Bo, wtedy kiedy ty przechodzisz w marsz, ona na pewno przyspiesza. Że niechby ją szlag trafił. Wstydzę się teraz tych myśli, ale ja jej ("tej w różowym") szczerze i z całego serca nie lubiłam! Życzyłam jej wszystkiego złego! Niedobra Bo. A przecież ta dziewczyna tak samo mocno się starała, tak samo bardzo chciała i walczyła ze swoimi słabościami. A może nawet bardziej. A ja zwymyślałam ją w duchu, tylko za to, że depcze mi po piętach i może odebrać to zwycięstwo. Niedobra Bo, że tak myślała. Naprawdę, źle mi z tym... Duchowo to ja totalnie nie nadaję się na zwycięzcę :)

Ale wróćmy do mnie, bo wciąż biegnę, a taśmy powiewają. Oby tylko do mostka umiejscowionego na 42 km, oby tylko do mostka. Potem już tylko znane mi z niedzielnych wybiegań chaszcze nad rzeką, umówiony i czekający na pewno z utęsknieniem support na rowerze oraz ostatnia ósemka prosto do mety.

Walka
Do mostka jeszcze spoko biegłam. Coraz wolniej, ciężej i boleśniej, ale biegłam. Taśmy powiewały, a żaby z przyrzecznych szuwarów niewiarygodnie głośno kumkały, czym jednak wcale nie zagłuszały tego cholernego niepokoju, gdzie "ta w różowym". Ale po 43 km zaczęła się prawdziwa walka. Naprawdę bardzo trudna, piekielnie długa i karkołomna walka ze wszystkim. Z bólem całego ciała, upałem, głową odmawiającą posłuszeństwa oraz impulsem, który pod byle pretekstem kazał przechodzić mi w marsz i odpoczywać. I tym pierdolonym, obsesyjnie niemal ogarniającym całą mnie głosem. Pamiętaj Bo, kiedy ty idziesz, ona na pewno łapie drugi oddech i jest tuż za tobą. Oczami wyobraźni widziałam jak dogania mnie 50 m przed metą i zabiera "moje" zwycięstwo. Nie było wyjścia. MUSIAŁAM biec. Krzyczałam na siebie w duchu, niemaniemogę powtarzałam, metę wizualizowałam, cierpiałam i biegłam. A taśmy powiewały.

Im bardziej bolało, tym szerzej uśmiechałam się do zdjęcia. Ostatnie 3 kilometry. Fot. Janusz W.
Docieram do umówionego miejsca spotu z moim supportem, a tam nic... Pusto*. Później okazało się, że "za szybko biegłam i byłam przed czasem", więc to moja wina :) Na szczęście pojawili się inni znajomi, którzy jadąc na rowerach obok, okazali się być niezastąpionym wsparciem. Również dlatego, że wysłałam ich na czaty, jak daleko za mną jest "ta w różowym"** Kurde, ta myśl była naprawdę obsesyjna, do tej pory nie mogę ogarnąć, jak bardzo mną zawładnęła. Ale to chyba ona też cały czas trzymała mnie w pionie i nie pozwalała się poddać. Kilka razy przeszłam w marsz, raz popłakałam się z bezradności i niemocy, że tak bardzo chcę, a nie mam już siły. Ze dwa razy wkurwiłam na wszystko, w tym również na "całe to pieprzone bieganie". Przesuwałam się jednak do przodu, biegłam. Jeszcze tylko 4 km, jeszcze trzy, tylko dwa.

Eskorta! Fot. Janusz W. 
Koniec bulwarów, ul. Chopina i aleja pod Kasztanami. Wtedy już uwierzyłam, że to może się udać! Zwłaszcza jak pod wpływem dopingu przechodniów oraz dźwięku bębnów podbiegłam pod niewielką górkę przy multimedialnej fontannie. I ujrzałam to... Dwóch harleyowców podkręcających wrrrum wrrrum obroty w swych rumakach i mówiących do mnie, że witamy, że jazda i że zapraszamy teraz do mety! W eskorcie motocykli biegłam! Czujecie! Wrrrum wrrrum! Niesamowite to było! A emocje, radość i wzruszenie, po prostu nie do opisania! Serio. Zniknął ból, chore myśli, nie było już "tej w różowym". Byłam tylko JA i TA CHWILA! Oraz wpadnięta w ostatnim momencie do głowy myśl, aby tak jeszcze machnąć kilka pĄpeczek PRZED metą, co też z radością i po uprzednim upewnieniu się, że nic mnie rzecz jasna nie goni, uczyniłam. Smashing Pąpkins w końcu! - mamusia musi dawać przykład :) Zrobiłam więc te pĄpki, wstałam, uśmiechnęłam się i dumnie przekroczyłam linię mety. Zwyciężyłam!

Pudło, pudełko, pudełeczko. Brakowało mi cię! Fot. Marek W. 
To był dla mnie bardzo trudny bieg. Nie tyle ze względu na trasę, która była wręcz fantastyczna i nie ból fizyczny, który jest przecież tylko bólem. Było bardzo ciężko, ze względu na presję, którą sobie (oj głupia) sama narzuciłam, by dowieźć to zwycięstwo do końca. Naprawdę współczuję ludziom, którzy na co dzień walczą o najwyższe lokaty, tu trzeba mieć dopiero mocną głowę, by nie oszaleć od tego ciągłego samopoganiania, szacun. I choć na zdjęciach wszędzie niby uśmiechnięta i radosna, tak przysięgam, że w trakcie wcale łatwo nie było, a ostatnie kilometry i towarzysząca im walka, bezradność, kryzysy, ómieranie i ból zostaną w mej głowie jeszcze na bardzo długo. Jeśli nie na zawsze... 

Ale udało się! I tego zwycięstwa oraz szczęścia na mecie nic i nikt mi już nie odbierze! Tak jak i nikt nie odda Wam czasu, który straciliście na czytanie taaakiej długaśnej relacji :)

* mój support dotarł na metę 5 minut po mnie :)
** a "ta w różowym" (pozdrawiam, gratuluję i dziękuję za motywację!) - 11 minut później.  

14.04.2015

Popsuty 8. Półmaraton Rzeszowski

Zjebałam - jak to literacko określił ojciec Błażej. No po prostu, najzwyczajniej w świecie, zjebałam. Mogłabym zwalać winę na zbyt okrągły czip, który ciążył przy bucie niczym kula u nogi. Mogłabym narzekać na grzejące jak w sierpniu słońce oraz wiatr urywający głowę oraz dziwną godzinę startu. Skarżyć się na złe samopoczucie ostatniego tygodnia lub obarczać odpowiedzialnością pomaratońskie zmęczenie... Mogłabym. Ale i tak nic nie zmieni faktu, że zjebałam. I 8. Półmaraton Rzeszowski odciśnie znaczące piętno na mej dotychczasowej karierze sportowej... A jeszcze większe na psychice :)

10-kilometrowy półmaraton
W skrócie. Chciałam pobiec poniżej 1:40. Już po pierwszych trzech kilometrach czułam, że będzie ciężko, ale postanowiłam zawalczyć, w końcu nie bez powodu zwą mnie boska. Nie raz kończyłam już przecież zawody z tętnem 187 lub wyższym, dlaczego więc miałoby się teraz nie udać, rajt? A więc gnałam jak głupia do przodu prowadząc z sobą fascynujący wręcz dialog, że jeszcze tylko 16 km. Iiile? Szesnaście, spoko Bo, dasz radę :)

Nieszczęsne czystałosiem... 
Kiedy zaczął mnie dusić pasek od pulsometru (co jeśli się zdarza, dzieje się już na ostatniej prostej) wiedziałam, że może być niefajnie. Najpierw zsunęłam go więc na pas, a potem niczym gwiazda rocka rzucająca pałeczki perkusyjne w kierunku rozentuzjazmowanego tłumu, tak również ja ściągnęłam go szybko i rzuciłam kibicującemu koledze. Poczułam ulgę. Krótkotrwałą ulgę, bo zaczął dusić mnie z kolei biustonosz. O-oł, tego jeszcze nie grali, a mamy 6 kilometr. Co robi więc Bo, gdy biustonosz nie pozwala jej oddychać? Nie, spox. Nie rzuca nim w tłum. Ale rozpiąć zawsze może, ufff, jak dobrze...

I tak trzymając nadal to cholernie głupie tempo gnałam tak sobie do przodu, uwolniona i zadowolona, że wreszcie nic mnie nie dusi. No może oprócz wiatru nie dusi (bo ten oczywiście w twarz i to pełną gębą) oraz braku tchu, który nagle zaczął mi wyraźnie, coraz wyraźniej doskwierać. Normalnie nie było czym oddychać, a lampa z nieba nie ułatwiała sprawy! O-oł po raz drugi. Nie podoba mi się. Nie lubię. Naprawdę mi się to nie podoba i naprawdę nie lubię! Więc jak gdyby nigdy nic, przechodzę sobie kurde w marsz. Aco. Zabroni mi ktoś? Normalnie zajebiście, idę sobie. Potem jednak ogarniam się, podejmuję kolejną próbę i podłączam pod grupę biegnącą na 1:40. Noo, w grupie znacznie lepiej i raźniej. Mniejszy wiatr i tempo spokojniejsze jakby jakoś. Będzie dobrze. Może dojadę w tym pociągu do jakiejś większej stacji niż tylko do 8 km? Dojechałam, do 10 km.

Podczas gdy jedni biegną, inni oddają się pasji łowienia dłuuugimi wędkami. Fot. Krzysztof  Kapica, Nowiny24.pl 
Bo nagle ktoś jakby odłączył mi zasilanie. Wyciągnął wtyczkę, wcisnął off, zasłonił panel słoneczny, zgasił światło. Pojawiły się mroczki przed oczami, kręćki w głowie i gumowe nogi. Game over. Game over. Game over. Ciut się przestraszyłam, przystanęło mi się, uklękło, a potem już ciut bardziej świadomie usiadło na najbliższej ławce. Po kilkunastu sekundach (a może kilkudziesięciu?) poczułam się już niby całkiem dobrze, ale wiedziałam, że dla mnie dzisiejszy półmaraton się skończył. Game over. Game over. Game over. I tylko tym wszystkim zatroskanym, przebiegającym obok sportowcom odpowiadałam (siląc się na najszerszy z możliwych i najserdeczniejszy uśmiech), że wszystko ok. Wszystko ok! Tak, ok! Głowy nie dam, ale chyba kilka razy wspomniałam również ciut głośniej, że pierdolę to bieganie, czym wprawiłam ponoć co poniektórych w przedziwne rozbawienie, nie kumam :) 

I tak potem leżałam sobie 15 minut na tej ławce z nogami w górze, wygrzewając się na słońcu i myśląc. Że co teraz. Że jestem do niczego. Że którędy najszybciej na linię mety po depozyt (najnormalniej w świecie nie chciało mi się biec po "jakieś głupie 1:45 czy 1:50"). Że jestem do niczego. Tak tak, wszystko ok, dziękuję - wyrywali mnie z zamyślenia ci zatroskani biegacze. Ja po prostu pierdolę to bieganie. I czy ja jeszcze kiedykolwiek będę umiała biegać. Czy to ma sens. Że szkoda medalu, bo pewnie ładny i ciężki. Czy nie lepiej teraz w domu rosół gotować i kapustę smażyć, a nie biegać w jakiś durnych półmaratonach. Że nie mam ostatnio farta do tego Rzeszowa myślałam. Że jestem do niczego.

Kic kic
Na szczęście pomyślałam też, że skoro dla mnie nie ma już ratunku i skoro nastał tak dramatyczny koniec mojego biegania, to może chociaż przydam się na coś i do czegoś. I pomogę Bartkowi pozającować grupę na 2 godziny. Będę jak Kargol, rozmarzyłam się... Poczekałam więc, wstałam, po czym znowu usiadłam, bo mroczki, kręćki i gumowe nogi, potem znowu wstałam, przedstawiłam się grzecznie nadbiegającej grupie dwójkołamaczy i zaczęłam z nimi biec. Zagaduję, silę się na głupie dowcipy, robię "echo" pod mostem, klaszczę i krzyczę na kibiców, czemu to oni nie klaszczą i nie kibicują, w końcu od czego są, bo przecież nie od biegania. A gdy na punkcie odżywczym zabrakło napojów, to porwałam pięciolitrowy baniak wody od wolontariusza i potem sama serwowałam ją wszystkim chętnym. Taki mobilny punkt odżywczy zrobiłam hehe, przez dwa kilometry go dźwigałam. Gadałam z Bartkiem, znowu coś tam głupiego do grupy rzuciłam (kurde, strasznie to trudne takie "zaangażowane" zającowanie, naprawdę trzeba mieć gadane).

Kic kic. Chlip chlip. Fot. Błękitna.tv
I tak zagłuszając swój wewnętrzny głos wkurwu, zgrywając przed sobą, że przecież nic takiego się nie stało, człapałam sobie do mety udając, że pomagam, a tak naprawdę to oni pomagali mi... Fajnie było zającować, fajnie obserwować tę radość, dumę i satysfakcję, że się udaje. Fajnie było im krzyknąć pół kilometra przed metą, że teraz "ogień z dupy". Naprawdę z wierzchu było całkiem fajnie... Tylko w środku straszny żal, smutek i gniew. I świadomość, że jestem do niczego. Jesteś.

Co teraz?
Ten start jest dla mnie dobitnym przykładem, że bez treningów trudno o fajne wyniki. Oraz potwierdzeniem tezy, że wszystko, absolutnie wszystko, co udało mi się do tej pory w sporcie ekhmm... osiągnąć, własnej pracy i harówce zawdzięczam. Żaden tam talent, lekka łydka, urok osobisty czy wrodzona szybkość gazeli. Tymi ręcyma i tymi nogyma sama i wyłącznie sama na to wszystko zapracowałam! Sama! Rzemieślnikiem zwykłym jestem, niczym więcej. Który, jeśli zrobi i wytrenuje co trzeba (a z reguły nawet ciut więcej) ma szansę na jakiśtam zadowalający wynik. I który - jeśli chce teraz coś ciekawego osiągnąć, lub przynajmniej utrzymać obecny (ubiegłoroczny) poziom - pracować musi jeszcze mocniej i bardziej. Trenować, zajeżdżać się i zaharowywać. Psia mać. 

W czy problem spytają, przecież Bo, ty lubisz się masakrować i męczyć. Oczywiście, że lubię odpowiem. Nie wyobrażam sobie życia bez sportu, bez wyzwań, celów oraz tego cholernego zmęczenia i upodlenia na treningu. Bez gór, bez roweru? Bez kraula? No way. Tylko, że ja nie chcę znowu do tego więzienia! Nie chcę za kratki, gdzie Wielki Jaśnie Pan Sport wyznacza i definiuje tryb mojego życia. Nie chcę myśleć tylko i wyłącznie w kategoriach dystansów i życiówek oraz robić wszystkiego w rytmie tętna oraz kadencji. Nie chcę, by sport stał się (znowu) moim życiem. Nie! Nie! Nie!

Ale życiówki to ja owszem i chętnie :) 

Jak żyć? 

BTW. To temat jednego z wpisów, który siedzi mi w głowie od ponad roku i pewnie nie doczeka się jednak publikacji, bo zbyt osobisty jest i ckliwy... Wpis pod roboczym tytułem: "Czy lepiej być szczęśliwym, czy lepiej mieć życiówki i pudła". Tak filozoficznie i prowokatorsko (bo oczywiście, przecież i bynajmniej, można mieć jedno i drugie, rajt?) Tak refleksyjnie więc... Wpis o roboczym zakończeniu: Więc zanim zaczniesz gonić następnego króliczka (ty nazywasz to oczywiście marzeniami), zatrzymaj się na moment. I pomyśl, czego tak naprawdę szukasz, czego się boisz i przed czym kurwa tak naprawdę uciekasz.  Bo może to wszystko nie warto. 

A wracając do mnie. Plan jest więc taki, aby znowu wziąć się do roboty. Łatwiej jest mi teraz i przyjemniej (mryg!), poza tym nadal (na szczęście) trwa jaranie na trenowanie. Dobrze, że nauka przyszła tak szybko i sparzyłam się na pietruszkowym starcie, a nie np. w rywalizacji o mistrzostwo świata, nie? Muszę tylko uważać z tym trenowaniem i cały czas mieć się na baczności. Granica między pasją a obsesją jest bowiem bardzo cienka i śliska. A bywa, że niewidoczna nawet czasem, gdyż Jaśnie Pan Sport przebiegły jest i sprytny w tej swojej zachłanności i różnych chwyta się sposobów, by mnie znowu sobą omotać i wsadzić za kratki.
Ale ja się nie dam. Żadnej recydywy. 

1.04.2015

Jaranie na trenowanie

Obudził się miś ze snu zimowego. Rozciągnął, ziewnął, rozejrzał dookoła. I zachciało mu się wreszcie trenować. 

Wiedziałam, że ten moment nadejdzie! Wiedziałam! I cieszę się, że do tej pory nic nie robiłam na siłę, bo byłoby z tego więcej szkody niż pożytku. Grunt to słuchać siebie i robić to, co się chce i lubi. Kropka. 

A misiowi się serio na mocne trenowanie zebrało! Na rower, podjazdy i bolącą dupę ochoty nabrał, za krossami, interwałami i drugimi zakresami tęskni. Ba! Nawet pĄpki i brzuszki znowu zaczął miś robić oraz ciut odważniej do drążka podchodzi (wciąż jedynie uprawiając tylko #wiszing) (ale i tak liczą się chęci). Ambitne rysuje plany. Priorytety ustala. I jak się tylko nie wpierdoli w jakieś drzewo, samochód czy inną niespodziewaną ścianę, to może być całkiem fajny i ciekawy sezon. Tak sobie misio przeczuwa. Wypoczęty jest w końcu i wyspany. 

Miną lata świetlne, zanim ja stabilnie i bezpiecznie czuć się będę z lemondką :( 
Będą więc dwa starty główne tego roku (kategoria A) - po sztuce na bieganie i tri. Na początku czerwca Rzeźnik wraz z Krasusem, a dwa miesiące później triathlon i 1/2 IM w Gdyni

Na tę Gdynię to jaram się strasznie. Zawsze chciałam tam wystartować, a teraz przy okazji certyfikowaną imprezę IM sobie odfajkuję (a może i lansiarski plecak dostanę). Zamierzam mocno podciągnąć rower (przecież lemo!) i pourywać jeszcze kilka minut ze stref oraz być może coś z biegania i pływania. Ambitnie (i chyba trochę na wyrost, ale zobaczę jak pójdą przygotowania) ustalam plan na 5:15. Aco. 10 zł te zawody w końcu nie kosztowały, więc - ostrzegam - zamierzam sobie odbić każdego zainwestowanego grosza!

A Rzeźnik spytacie, co z Rzeźnikiem. No wreszcie się potwierdziło, że startujemy i że #WyzwanieNBR się odbędzie. Też jaram się strasznie, ale równie bardzo (a może i bardziej?) boję. Że nie podołam, że biorę zbyt dużo na siebie, że nie sprostam oczekiwaniom i nadziejom, które Krasus we mnie pokłada itd. On wścieka się strasznie na to moje jojczenie, więc już tyle, milknę, morda w kubeł, sza! Ale i tak bardzo się tego obawiam. Ojoj!

Treningowo przed Rzeźnikiem Ultramaraton Podkarpacki (kategoria B) na najkrótszym (55 km) dystansie chcę polecieć. I zamierzam to zrobić raczej szybciej niż wolniej, w końcu gram u siebie i pomogą mi ściany. To będzie sprawdzian przed Rzeźnikiem, a dla Krasego dowód, że jednak się pomy... ups, zapomniałabym, morda w kubeł. Że jednak dobrze sobie chłopak dobrał partnera :)

A skoro już o własnych śmieciach mowa, to nie mogę sobie odmówić również przyjemności wystartowania w rzeszowskiej połówce już 12 kwietnia (wszak tam rok temu zostałam najszybszą we wsi!). Do wyniku ubiegłorocznego (życiówka! 1:35) się pewnie nie zbliżę, ale poniżej 1:40 to przyzwoitość nakazuje pobiec, rajt? Będę się starać. A jak nie, to chociaż mocny trening zaliczę. Też dobrze.

No i lipiec. W lipcu czeka mnie jeszcze fantastyczna przygoda z triathlonem i górami! Oravaman, a więc Karkonoszman po słowacku na dystansie 1/2 IM. Mimo, iż to prawie 113 km w górach, 2300 m przewyższenia na bajku, podjazdy o 12% nachyleniu nawet oraz ponad kilometr up biegiem i to bez supportu (Wybiegany! już mi Cię brakuje!), to jednak zawody w szufladce B umieszczam. Musiałam wybrać między tym a Gdynią. Oravaman ma być przygodą i pierwszym ha! triathlonowym startem zagranicznym. Mają być emocje, pot i łzy, piękne widoki i fantastyczne wspomnienia. A może nawet pĄpki. I będą. Taki przynajmniej jest plan na dziś.

A wczoraj rzutem na taśmę zapisałam się jeszcze na triathlonową olimpijkę w Przechlewie. Ponieważ to dopiero we wrześniu, na razie nie zakładam nic. Oprócz rzecz jasna pĄpastycznego spotkania z triathlonowym odłamem Smashing Pąpkins, bo oprócz ojców, zjedzie się tam prawie cała nasza rodzinka!     

A więc w sumie dobrze wyszło, że misio przebudził się, rozciągnął, ziewnął i spojrzał dookoła, nie? I że się tak zajarał na to trenowanie. Ale zanim ów słodziak zacznie się rozgrzewać i machać łapkami... to może tak jeszcze odrobina drzemki? Tylko tak 5 minut, Tylko 5 minut. Tylko...

27.03.2015

Luzy rajtuzy... Czyli 21. Maratona di Roma

Ani jebut. Ani życiówka czy rzymski kiosk rozpierdolony. Jak ja kurde tę relację z maratonu napiszę? Kto będzie chciał czytać o deszczu, wietrze, śliskiej kostce brukowej, niskim tętnie i generalnie dość przyjemnym biegu? Do 35 kilometra przyjemnym rzecz jasna. I że na dodatek trochę odmitologizował mi się ten dystans? Królewski ponoć, a tu - aż wstyd się przyznać - taki normalniejszy się stał. Ot, do przebiegnięcia. 

O ile się już do Rzymu dotrze, bo okazało się, że dzień przed naszym wylotem, z powodu strajku włoskich kontrolerów odwołano wszystkie loty Ryanaira do Rzymu. A jakże. Tak więc oprócz nerwowego sprawdzania prognozy pogody na niedzielę (będzie padać czy nie i od której) na kilkunastu różnych stronach (w tym na onecie, gdzie zawsze zapowiadają słońce), wstrzymując oddech wciskałam również F5 na stronie przewoźnika oczekując pojawienia się nieszczęsnego komunikatu: "lot odwołany". Ufff, nie pojawił się. Nie odwołano.

"Dla każdego pogoda jest taka sama". "Lepszy deszcz niż upał". "Może padać, byleby tylko wiatru nie było" - czyli standardowe racjonalizowanie sobie kiepskich warunków pogodowych przez biegaczy. A zapowiadano 8 st. C, deszcz, dużo deszczu oraz - nie mogło być inaczej - wiatr z dość sporą prędkością, a może nawet burzę. Lepszy deszcz niż upał. Dla każdego pogoda jest taka sama. Poza tym, oczywiście że wszystko jest w porządku, w końcu jesteśmy we Włoszech, w Rzymie, w tym Rzymie i na tym maratonie, więc na co tu narzekać? Jest dobrze. I będzie dobrze. Poza tym lepszy deszcz niż upał. Byleby tylko nie wiało (wiało).

Ściana chwały w Marathon Village. A w pakiecie startowym m. in. ten plecak, koszulka i paczka makaronu :)
Fot. KPS 
I z takim to oto nastawieniem, oczapkowani i okapturzeni wraz z rzeką podobnych nam ludzików w kolorowych woretexach ruszyliśmy niedzielnym dżdżystym porankiem pod Koloseum. Gladiatorzy! W krótkich gaciach, pstrych podkolanówkach i butach zawiązanych na cztery kokardki.

A było nas ponoć 12 tysięcy...

Introduzione
Pisałam już, że maraton ten nie był moim priorytetowym startem. Nie przygotowałam się, nie czułam tych treningów, słupki z endo zamieniłam na skitury, lajtowe śmiganie po górkach lub człapanie wzdłuż rzeki z muzą w uszach. Tak mi było dobrze. I już. Tego potrzebowałam, a że nie lubię się sobie sprzeciwiać i działać wbrew woli, postanowiłam też nie walczyć o jak najlepszy wynik, tylko po prostu pobiec. Najładniej i najluźniej jak się da. Dla uspokojenia sumienia zrobiłam jednak raz 30-kilometrowe wybieganie 2 tygodnie przed maratonem oraz spontanicznie machnęłam wcześniej 12 km WB2. Żeby nie było, że ja tak całkiem z ulicy się tam wzięłam :)

Może nie czułam wielkiego stresu czy strachu, bo w końcu i przed czym, ale takie delikatne podekscytowanie i miłe motyle w brzuchu były pod tym Koloseum. Czułam, że dzieje się coś ważnego i wielkiego i że jestem tego częścią. Że gram jakąś rolę w tym całym spektaklu i to jeszcze w jakiej scenerii! Ogrom okolicznych murów symbolizujących - jakby nie patrzeć - potęgę ludzką, był najlepszym z możliwych tłem dla maratończyków wyruszających na kilkugodzinną przygodę z własnym ja oraz na walkę ze swoimi słabościami. Odliczanie, głośna muzyka, brawa i okrzyki "GLADIATORE!" - czy będę nudna, jeśli napiszę, że ciary i że znowu się wzruszyłam? Kurde, te momenty startu w maratonie są równie wzniosłe i wielkie jak potem przekraczanie linii mety. Jesteś Panem Świata o niezwykłej mocy i ogromnej sile. BOhaterem, gladiatorem jesteś! Lepsze to niż odlot. Uwielbiam ten stan :)

Gladiatore! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com
Piano
Czy miałam jakiś plan na ten maraton. Jakiśtam miałam, nie będę ściemniać :) Na przykład taki, że fajnie byłoby się nie upodlić i w ładnym stylu oraz przyzwoicie ukończyć cały dystans. Że chyba raczej na pewno poniżej 4 godzin, a po cichu to marzyłam o mniej niż 3:45. No dobra, przyznam się. Najbardziej to pragnęło mi się dwie trójki z przodu wybiegać. Ambitnie jak na przyzwoity wynik, prawda? No ale ja jednak chyba tak muszę. I prędzej to ja poprzeczkę ominę, niż przewieszę ją na niższy poziom. Ale też - postanowiłam sobie - nie będzie dramatu, jeśli się nie uda.

Taki więc taki oto plan: ładnie, luźno i przyzwoicie z rozglądaniem się po trasie i podziwianiem miasta, gdzieś w okolicach tempa 5:10 - 5:15.

Za "ładnie" odpowiedzialne były nowe, różowe podkolanówki ZeroPoint. Śliczne są. I nie wiem, czy to kolor czy elastyczna i miękka tkanina oraz odpowiednio długa długość (!) sprawiły, że naprawdę czułam tę kompresję! Nogi miałam lekkie, radosne i zadowolone, że sobie tak hopsa fajnie biegną. Nawet po tym bruku. Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że ze wszystkich kompresyjnych skarpów, jakie mam (Lidl, CEP i Compressport), te są zdecydowanie najlepsze i najwygodniejsze. Serio.

"Luźno" było w wersji dla prasy :) Jakby jednak okazało się, że nie zmieszczę się w tych sześciu godzinach...

A za "przyzwoicie" byłam już odpowiedzialna tylko, wyłącznie i przede wszystkim ja.

Correre
A więc uskrzydlona tym wzruszającym momentem startu, 22 marca 2015 r. o godz. 8:51 wyruszyłam (Run Bo!) na swój czwarty w życiu maraton. Z racji deszczu i chłodnego, dość nieprzyjemnego wiatru zrezygnowałam z biegu w krótkim rękawku. Dobra to była decyzja stwierdzam, jak było cieplej podciągałam rękawy, jak zimniej zaciągałam na dłonie i chuchałam sobie do środka.

Dziwnie się mi biegło na początku. Nic nie boli, nie ciągnie, nogi lekkie, a tempo jakieś takie spokojne. Po kilku kilometrach dogrzałam się i poczułam ten fun. Prrr, stój dzika bestio musiałam uspokajać siebie w duchu, bo nijak nie potrafiłam wolniej niż 5:00, tak było przyjemnie. Podziwiałam okolicę, wzdragałam na liczne śmieci rozrzucone dosłownie wszędzie, machałam do przechodniów oraz kierowców w samochodach, odklaskiwałam kibicom szanując, że im się tak chce stać i moknąć w deszczu. Bo padało. W zasadzie tak do ok. 30 km to lało przez cały czas z drobnymi przerwami na podmuchy wiatru. Jako ciekawostkę dodam, że widziałam kilku biegaczy, którzy w woretexie (taka nowa odzież techniczna wykonana z worka na śmieci, tudzież peleryna przeciwdeszczowa zakupiona od ulicznych sprzedawców za 5 euro) przebiegli całe 42 km! Oszalałabym chyba od tego szeleszczenia. Przysięgam.

Różowe skarpy! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com
Pensiero
A ja biegłam. Ze średnim tętnem nieprzekraczającym (ja!) 160 (!!!) bpm. Czasem się wyłączałam, czasem znów wracałam do trybu ON i odbierałam bodźce z zewnątrz, na przykład w postaci zabytków, których rzecz jasna nie rozpoznawałam, serwowanych napojów na punktach, bramek z międzyczasami czy śliskiej kostki brukowej, na której to niejednego prawie bym orła spektakularnie wywinęła. I myślałam. Ile to jeszcze kilometrów przede mną myślałam, jak tam Kris leci i ach jaki piękny widok na Bazylikę Świętego Piotra! Kim są Alfredo i Gulio, za których plecami uprawiałam drafting, gdy wiało, ciekawe co to za kolumna i plac oraz co by było gdyby świeciło słońce, a nie padał deszcz. Ale wiadomo, lepsze to niż upał. Nad sobą sobie myślałam, o przemijaniu, planach, generalnie o różnych różnistych rzeczach, które na ten blog się raczej nie nadają :) No i kiedy wreszcie będzie kurde 32 kilometr tj. kiedy zacznie się ten maraton. Myślałam.

O przepraszam, za połówką odnotowałam jeszcze, że zaczynają boleć mnie nogi, co oczywiście było pokłosiem braku dłuższych wybiegań i mocniejszych treningów... Zajebiście, a tu jeszcze drugie tyle. Niech bolą, co począć, a żeby nie było im smutno, to od 30 km zaczęła doskwierać mi (nowość!) lewa pachwina, a stopy coraz głośniej zaczynały mówić "nie" brukowanej nawierzchni. Wreszcie się coś dzieje! I tak pogrążona w tych myślach dotarłam do 32 kilometra... Nie wiem jak, ale chyba, z tej radości, że zbliżamy się już do końca, machnęłam go sobie (aco?) w tempie 4:57. Tak się biega maratony, ha!

A wracając do myśli, to zeszły już one trochę na inne tory. Czy będzie ściana. I kiedy mnie łupnie. Dlaczego te stopy tak bardzo bolą. I nogi. Ach ta cholerna kostka brukowa! Starałam się jeszcze chłonąć atmosferę, komunikować z tłumem, cieszyć biegiem, zwłaszcza, że przestało padać, wbiegliśmy w atrakcyjne turystycznie rejony centrum i coraz więcej kibiców na trasie robiło naprawdę dobry i jakże użyteczny hałas. Naprawdę się starałam! Ale myśli były jednak coraz głośniejsze. Darły się. Wrzeszczały. Że boli. Że ile jeszcze. Że miałaś się przecież Bo nie upodlać, a tymczasem biegniesz w bardzo dobrym kierunku. I że po co ci to. Ała.

Padało... Fot. Sikellia News 
I jeszcze jedna taka myśl, dziwne, bo do tej pory nigdy się nie pojawiała... Czy lepiej napierać tak długo i mocno ile sił w kosmosie w dość szybkim tempie nie martwiąc się co potem, czy może lepiej stopniowo zwalniać i w sposób kontrolowany przechodzić w człap? Czy lepiej cisnąć na maxa i paść 2 km przed metą, czy spokojnie, ale doczołgać się jakość do końca? Wybrałam - oczywiście, że tak! - opcję pierwszą. W końcu Bo. I uruchomiłam standardowe już motywatory: Dajesz Bo! Jeśli nie możesz - przyspiesz! Skup się na technice! Zuch dziewczynka!

Oraz odkryłam nowy sposób. Najważniejsze to nie zagłębiać się w tych złych myślach o zmęczeniu, że nie dam rady i nie mogę. Kiedy się pojawiają, natychmiast trzeba je skasować, zresetować, otrząsnąć się (nawet w realu luzując ręce i górną część ciała) oraz ruszyć do przodu tak, jakbyśmy po prostu zaczynali trening. Serio działa! Czyli - słuchajcie jeszcze raz, bo nie będę powtarzać - nie tylko nie nawiązuję rozmowy z wewnętrznym głosem "nie mogę" i nie przekonuję go, że jednak dam kurde radę. Żadnych rozmów! Nic nie słucham, nic nie mówię, tylko mocno kopię go w dupę! Kasuję, niszczę, nie ma go, a ja wyobrażam sobie np. różowego motylka i jak gdyby nigdy nic biegnę sobie hopsa do przodu. Ooo jak jest trolololo fajnie, nieprawdaż?
Taki nowy patent z motylkiem, polecam, Bo.

A wracając do biegu, to ponieważ wybrałam opcję pierwszą, czyli napieranie w trupa tak długo i skutecznie jak tylko się da, udawało mi się utrzymywać tempo zbliżone do zakładanego w zasadzie do 40 km. Potem nastąpił jeszcze łabędzi śpiew i padłam na 41 km. Nie była to ściana, tak naprawdę to w tym maratonie nie doznałam żadnej takiej mojej, standardowej ściany z owijaniem stretchem, bólem brzucha i nogami ważącymi tonę. Po prostu, ja już tak się zmęczyłam tym napieraniem do przodu, tak się zmachałam, tak mi było ciężko, że nie dałam rady dłużej i więcej:) No nie dałam. A ponieważ nie walczyłam o czas i w dupie tak naprawdę miałam, czy skończę ten maraton minutę wte czy wewte, spokojnie przeczłapałam więc sobie do mety. Biegiem, bo jedyne co sobie postanowiłam, to nie przechodzić w marsz.

Veni, vidi, vici. Fot. KPS
A w filmie widać, że nawet się uśmiecham przekraczając linię mety... O proszę. Czas 3:37:44 i średnie tempo 5:10. Czyli zgodnie z planem :)

Concluzioni
To nie jest raczej dobry pomysł biegać maraton bez odpowiedniego przygotowania. Ta ostatnia dycha, a już na pewno piątka biegu naprawdę dały mi popalić i ciut mnie sponiewierały. Czy płakałam? Ależ oczywiście, że tak! Chyba głównie z bólu, jezzu, niemiłosiernie mnie te nogi bolały, ale pewnie też z radości, że to koniec, że znowu się udało! I to nie tylko (mryg!) mi. No i że są te dwie trójki z przodu! I że ta trasa taka widowiskowa i ładna, choć szkoda, że wiele rzeczy przegapiłam i trzeba było poprawiać. Piękny ten Rzym. Piękny! Tylko strasznie zaśmiecony...

A maraton? Nie taki on znowu straszny chyba... Bez specjalnych przygotowań da się go przebiec i to w przyzwoitym czasie (ekhm... do 35 km), w deszczu, po mokrym i śliskim bruku i niezliczonych zakrętach. Tak na hihi luzie :)

Choć szczerze, to prawdziwe luzy rajtuzy były później! Jak sobie z powodu mocnego obtarcia ciałka paskiem od pulsometru (pierwszy raz w życiu taka rzecz!), całe miasto Rzym bez biustonosza hopsa zwiedzałam! To był dopiero luz! :)

Luzy rajtuzy... Fot. KPS
Aaaa! I najważniejsze, bo prawie bym zapomniała! Wreszcie mam straszne jaranko na mocne treningi! Drżyjcie.