Przygotowania do pierwszego były jak podróż w kosmos. Wszystko nowe, inne, bywało, że bardzo trudne i pozornie nie do przejścia. Zaczynałam od zera. Od biegania do huśtawek i z powrotem, przekraczania magicznego tempa 5:50 na treningu, od okładów z lodu na kolana tak bardzo bolały oraz wizyt u mądrych lekarzy twierdzących, że oj, bieganie to chyba nie dla pani, skoro boli, co najwyżej do autobusu podbiec można, a wieczorem ewentualnie nordic walking skoro się pani upiera, ale i tak co drugi dzień. Od zera zaczynałam. Czy wszyscy początkujący mię słyszą? Ja też nie umiałam biegać i też bardzo walczyłam. Ja też! No! A proszę, jaka teraz zuch dziewczynka wyrosła :)
Pomyślałam sobie wtedy pamiętam, przebiegniesz Bo maraton, będziesz mogła wszystko! Zawojujesz świat, możliwe zmienisz w pewne, będziesz twarda, mocna, będziesz nie do pokonania! Czymże mogą być inne bariery, problemy i niepowodzenia, mówiłam sobie w duchu, jak człowiek maraton potrafi przebiec! No czymże? Hehe, głupiutka. Oczywiście świata nie zawojowałam i wciąż nie za wiele mogę, nawet też sporo straciłam, ale z pewnością tego momentu, w którym postanowiłam sobie "tak kurde, przebiegnę maraton" nie zapomnę do końca życia. I żałować też nie będę, nawet na starość, przy chodziku, i z endoprotezą w biodrze.
Na początku chciałam ten maraton przebiec i ukończyć, potem zmieścić się w 5 godzinach, a kiedy fajnie wyszła mi debiutancka połówka, realnie zaczęłam już marzyć o złamaniu czwórki. I udało się! W kronikach biegowych zapisał się wynik 3:51, a szeregi maratończyków zasiliła taka jedna nowa. Kojarzycie.
I zapadłam na chorobę. Defectus Życiówcus. Czyli epidemię szerzącą się ostatnio dokoła z narastającą wręcz siłą, zwłaszcza w środowisku ludzi w rajtuzach - tj. notoryczną walkę o podwyższanie poprzeczki, przekraczanie granic i bicie (komu one winne?) tych cholernych życiówek.
Finisz na XI Cracovia Marathon. Od tego momentu, nic już nie było takie samo... |
Plan na Maraton Warszawski i złamanie 3:45 zrealizowałam idealnie, i to nawet z 2-minutowym zapasem. Zostałam BOhaterką Narodowego, ba! siły jeszcze miałam na pozowanie fotografom tuż przed linią mety, a podczas pomaratońskiego masażu to nawet telewizyjnego wywiadu udzieliłam. Ha! Który się - rzecz jasna - nigdzie potem nie ukazał :)
BOhaterka Narodowego. 34 Maraton Warszawski |
Nastał jednak rok 2014 i przyszedł czas na Barcelonę! Odgryźć się chciałam, tamte dwa niewyszednięte maratony odbić, życiowe rewolucje odreagować, dla siebie go chciałam pobiec, zajechać się, rozpierdolić kiosk, złamać 3:30 i ómrzeć. Tylko tyle. A mówią, że miewam zbyt ambitne plany... Jak się to potem skończyło, chyba wszyscy wiedzą. Bardzo ładnie pobiegłam wtedy, bardzo! 3:26 zamyka usta wszystkim :) Mi wciąż też. A relacja (przeczytali?) również i bynajmniej niezgorsza :)
I po barcelońskim kiosku |
Logiczne rozumowanie zakładałoby więc teraz walkę o kolejny personal best. W 21. Maratona di Roma, który już za 9 dni, 12 godzin, 8 minut, i 41 sekund. Tak ze 3:25 lub 3:20 pewnie nawet. Noo! Czyli tempo przelotowe 4:45 lub szybsze (słabo mi). Ale w Rzymie walki o życiówkę nie będzie! A na blogu jojczenia, jaka to ja jestem nieprzygotowana... Taka nowość, spox, nie tylko dla Was, sama wciąż jestem w szoku i nie mogę przejść z tym do porządku dziennego. Jak to mam biec, jeśli nie po najlepszy z możliwych wynik? Jak?
Ano normalnie. Chyba. Nie trenowało się, to się i nie pobiegnie! Nie chciało się cisnąć WB2, to nie będzie glorii i chwały oraz łez szczęścia na mecie. Nie będzie lajków (buuuu!), pojechanych komci z gratulacjami pod relacją oraz wizyt w zakładach pracy. Wywiadu też nie będzie...
Będzie po prostu normalnie! Lżej (nie piszę, że lekko, wszak to maraton), bardziej turystycznie i bez presji. Bez zajeżdżania się, ale też nie spacerkiem, gdyż nie mam zamiaru 6 godzin spędzać na trasie, która ponoć i tak do łatwych nie należy. Ma być po prostu przyzwoicie. I radośnie.
I wiecie co? Mimo, iż nie ma tego przedstartowego stresu, motyli w brzuchu i delikatnie paraliżującej ekscytacji (przynajmniej na razie), to i tak cieszę się jak diabli. Podróż wspólna będzie, przygoda, miasto ponoć przepiękne (no, nie byłam!) i jeszcze smaczniejsza pizza i makaron! No i znowu przebiegnę maraton! Hopsa.
Ale za to jaka to ja nieprzygotowana jestem!!!
A kiedy już biegałam, to wspierał mnie wówczas OSHEE FOR RUNNERS . Bardzo smaczny jak na izo i taki pozytywnie pomarańczowy :) |
I wiecie co? Mimo, iż nie ma tego przedstartowego stresu, motyli w brzuchu i delikatnie paraliżującej ekscytacji (przynajmniej na razie), to i tak cieszę się jak diabli. Podróż wspólna będzie, przygoda, miasto ponoć przepiękne (no, nie byłam!) i jeszcze smaczniejsza pizza i makaron! No i znowu przebiegnę maraton! Hopsa.
Ale za to jaka to ja nieprzygotowana jestem!!!
Jakieś 60% startujących oddałoby jedno kolano i pół biodra, żeby być tak nieprzygotowaną jak Ty ;-)
OdpowiedzUsuńJeśli kolanko zdrowe i ładne, biorę! :)
UsuńMaraton dla przygody - brzmi z sensem i fajnie. Ciekaw jestem tylko, czy czasem nie będzie tak, że na kilka dni przed nagle zaczniesz myśleć "kurde, a może się uda? może warto?" ;))
OdpowiedzUsuńHihi, już zaczęłam tak myśleć, ale się szybko otrząsłam :) BTW jak Ty mnie znasz? :)
UsuńBędą gratulacje, będą. I poproszę odjechaną relację. :) Przyjemnego życzę biegu i niezapomnianych wrażeń w Rzymie. :) Tylko niech Ci nie zapada w pamięć to, co pisze ten Pan powyżej. Nie, nie. ;)
OdpowiedzUsuńDzięki dzięki!
UsuńWiem wiem! :)
Bo! Czytam sobie relację z Twojego zwycięstwa w Barcelonie! I olśniło mnie! Kup sobie we Włoszech nutellę! Ona smakuje inaczej, jest pyszniejsza! :)
OdpowiedzUsuńKupię!!! I zjem cały słoik :)
UsuńChyba dobrze sobie wybrałaś maraton z luzem na bańce :) Nie byłam, ale chyba w Rzymie jest co oglądać na trasie, więc będziesz miała sight-seeing w cenie. Pomysl tylko ile by umknęło przy biegu w tempie 4:40 czy coś koło tego :) Udanego!
OdpowiedzUsuńNo i dobrze. Nie można cały czas pośladów spinać :) Udanego zwiedzania w biegu!
OdpowiedzUsuńI oto chodzi! Podejście na luzie. :D
OdpowiedzUsuń