27.03.2015

Luzy rajtuzy... Czyli 21. Maratona di Roma

Ani jebut. Ani życiówka czy rzymski kiosk rozpierdolony. Jak ja kurde tę relację z maratonu napiszę? Kto będzie chciał czytać o deszczu, wietrze, śliskiej kostce brukowej, niskim tętnie i generalnie dość przyjemnym biegu? Do 35 kilometra przyjemnym rzecz jasna. I że na dodatek trochę odmitologizował mi się ten dystans? Królewski ponoć, a tu - aż wstyd się przyznać - taki normalniejszy się stał. Ot, do przebiegnięcia. 

O ile się już do Rzymu dotrze, bo okazało się, że dzień przed naszym wylotem, z powodu strajku włoskich kontrolerów odwołano wszystkie loty Ryanaira do Rzymu. A jakże. Tak więc oprócz nerwowego sprawdzania prognozy pogody na niedzielę (będzie padać czy nie i od której) na kilkunastu różnych stronach (w tym na onecie, gdzie zawsze zapowiadają słońce), wstrzymując oddech wciskałam również F5 na stronie przewoźnika oczekując pojawienia się nieszczęsnego komunikatu: "lot odwołany". Ufff, nie pojawił się. Nie odwołano.

"Dla każdego pogoda jest taka sama". "Lepszy deszcz niż upał". "Może padać, byleby tylko wiatru nie było" - czyli standardowe racjonalizowanie sobie kiepskich warunków pogodowych przez biegaczy. A zapowiadano 8 st. C, deszcz, dużo deszczu oraz - nie mogło być inaczej - wiatr z dość sporą prędkością, a może nawet burzę. Lepszy deszcz niż upał. Dla każdego pogoda jest taka sama. Poza tym, oczywiście że wszystko jest w porządku, w końcu jesteśmy we Włoszech, w Rzymie, w tym Rzymie i na tym maratonie, więc na co tu narzekać? Jest dobrze. I będzie dobrze. Poza tym lepszy deszcz niż upał. Byleby tylko nie wiało (wiało).

Ściana chwały w Marathon Village. A w pakiecie startowym m. in. ten plecak, koszulka i paczka makaronu :)
Fot. KPS 
I z takim to oto nastawieniem, oczapkowani i okapturzeni wraz z rzeką podobnych nam ludzików w kolorowych woretexach ruszyliśmy niedzielnym dżdżystym porankiem pod Koloseum. Gladiatorzy! W krótkich gaciach, pstrych podkolanówkach i butach zawiązanych na cztery kokardki.

A było nas ponoć 12 tysięcy...

Introduzione
Pisałam już, że maraton ten nie był moim priorytetowym startem. Nie przygotowałam się, nie czułam tych treningów, słupki z endo zamieniłam na skitury, lajtowe śmiganie po górkach lub człapanie wzdłuż rzeki z muzą w uszach. Tak mi było dobrze. I już. Tego potrzebowałam, a że nie lubię się sobie sprzeciwiać i działać wbrew woli, postanowiłam też nie walczyć o jak najlepszy wynik, tylko po prostu pobiec. Najładniej i najluźniej jak się da. Dla uspokojenia sumienia zrobiłam jednak raz 30-kilometrowe wybieganie 2 tygodnie przed maratonem oraz spontanicznie machnęłam wcześniej 12 km WB2. Żeby nie było, że ja tak całkiem z ulicy się tam wzięłam :)

Może nie czułam wielkiego stresu czy strachu, bo w końcu i przed czym, ale takie delikatne podekscytowanie i miłe motyle w brzuchu były pod tym Koloseum. Czułam, że dzieje się coś ważnego i wielkiego i że jestem tego częścią. Że gram jakąś rolę w tym całym spektaklu i to jeszcze w jakiej scenerii! Ogrom okolicznych murów symbolizujących - jakby nie patrzeć - potęgę ludzką, był najlepszym z możliwych tłem dla maratończyków wyruszających na kilkugodzinną przygodę z własnym ja oraz na walkę ze swoimi słabościami. Odliczanie, głośna muzyka, brawa i okrzyki "GLADIATORE!" - czy będę nudna, jeśli napiszę, że ciary i że znowu się wzruszyłam? Kurde, te momenty startu w maratonie są równie wzniosłe i wielkie jak potem przekraczanie linii mety. Jesteś Panem Świata o niezwykłej mocy i ogromnej sile. BOhaterem, gladiatorem jesteś! Lepsze to niż odlot. Uwielbiam ten stan :)

Gladiatore! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com
Piano
Czy miałam jakiś plan na ten maraton. Jakiśtam miałam, nie będę ściemniać :) Na przykład taki, że fajnie byłoby się nie upodlić i w ładnym stylu oraz przyzwoicie ukończyć cały dystans. Że chyba raczej na pewno poniżej 4 godzin, a po cichu to marzyłam o mniej niż 3:45. No dobra, przyznam się. Najbardziej to pragnęło mi się dwie trójki z przodu wybiegać. Ambitnie jak na przyzwoity wynik, prawda? No ale ja jednak chyba tak muszę. I prędzej to ja poprzeczkę ominę, niż przewieszę ją na niższy poziom. Ale też - postanowiłam sobie - nie będzie dramatu, jeśli się nie uda.

Taki więc taki oto plan: ładnie, luźno i przyzwoicie z rozglądaniem się po trasie i podziwianiem miasta, gdzieś w okolicach tempa 5:10 - 5:15.

Za "ładnie" odpowiedzialne były nowe, różowe podkolanówki ZeroPoint. Śliczne są. I nie wiem, czy to kolor czy elastyczna i miękka tkanina oraz odpowiednio długa długość (!) sprawiły, że naprawdę czułam tę kompresję! Nogi miałam lekkie, radosne i zadowolone, że sobie tak hopsa fajnie biegną. Nawet po tym bruku. Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że ze wszystkich kompresyjnych skarpów, jakie mam (Lidl, CEP i Compressport), te są zdecydowanie najlepsze i najwygodniejsze. Serio.

"Luźno" było w wersji dla prasy :) Jakby jednak okazało się, że nie zmieszczę się w tych sześciu godzinach...

A za "przyzwoicie" byłam już odpowiedzialna tylko, wyłącznie i przede wszystkim ja.

Correre
A więc uskrzydlona tym wzruszającym momentem startu, 22 marca 2015 r. o godz. 8:51 wyruszyłam (Run Bo!) na swój czwarty w życiu maraton. Z racji deszczu i chłodnego, dość nieprzyjemnego wiatru zrezygnowałam z biegu w krótkim rękawku. Dobra to była decyzja stwierdzam, jak było cieplej podciągałam rękawy, jak zimniej zaciągałam na dłonie i chuchałam sobie do środka.

Dziwnie się mi biegło na początku. Nic nie boli, nie ciągnie, nogi lekkie, a tempo jakieś takie spokojne. Po kilku kilometrach dogrzałam się i poczułam ten fun. Prrr, stój dzika bestio musiałam uspokajać siebie w duchu, bo nijak nie potrafiłam wolniej niż 5:00, tak było przyjemnie. Podziwiałam okolicę, wzdragałam na liczne śmieci rozrzucone dosłownie wszędzie, machałam do przechodniów oraz kierowców w samochodach, odklaskiwałam kibicom szanując, że im się tak chce stać i moknąć w deszczu. Bo padało. W zasadzie tak do ok. 30 km to lało przez cały czas z drobnymi przerwami na podmuchy wiatru. Jako ciekawostkę dodam, że widziałam kilku biegaczy, którzy w woretexie (taka nowa odzież techniczna wykonana z worka na śmieci, tudzież peleryna przeciwdeszczowa zakupiona od ulicznych sprzedawców za 5 euro) przebiegli całe 42 km! Oszalałabym chyba od tego szeleszczenia. Przysięgam.

Różowe skarpy! Fot. www.ultramaratonemaratonedintorni.com
Pensiero
A ja biegłam. Ze średnim tętnem nieprzekraczającym (ja!) 160 (!!!) bpm. Czasem się wyłączałam, czasem znów wracałam do trybu ON i odbierałam bodźce z zewnątrz, na przykład w postaci zabytków, których rzecz jasna nie rozpoznawałam, serwowanych napojów na punktach, bramek z międzyczasami czy śliskiej kostki brukowej, na której to niejednego prawie bym orła spektakularnie wywinęła. I myślałam. Ile to jeszcze kilometrów przede mną myślałam, jak tam Kris leci i ach jaki piękny widok na Bazylikę Świętego Piotra! Kim są Alfredo i Gulio, za których plecami uprawiałam drafting, gdy wiało, ciekawe co to za kolumna i plac oraz co by było gdyby świeciło słońce, a nie padał deszcz. Ale wiadomo, lepsze to niż upał. Nad sobą sobie myślałam, o przemijaniu, planach, generalnie o różnych różnistych rzeczach, które na ten blog się raczej nie nadają :) No i kiedy wreszcie będzie kurde 32 kilometr tj. kiedy zacznie się ten maraton. Myślałam.

O przepraszam, za połówką odnotowałam jeszcze, że zaczynają boleć mnie nogi, co oczywiście było pokłosiem braku dłuższych wybiegań i mocniejszych treningów... Zajebiście, a tu jeszcze drugie tyle. Niech bolą, co począć, a żeby nie było im smutno, to od 30 km zaczęła doskwierać mi (nowość!) lewa pachwina, a stopy coraz głośniej zaczynały mówić "nie" brukowanej nawierzchni. Wreszcie się coś dzieje! I tak pogrążona w tych myślach dotarłam do 32 kilometra... Nie wiem jak, ale chyba, z tej radości, że zbliżamy się już do końca, machnęłam go sobie (aco?) w tempie 4:57. Tak się biega maratony, ha!

A wracając do myśli, to zeszły już one trochę na inne tory. Czy będzie ściana. I kiedy mnie łupnie. Dlaczego te stopy tak bardzo bolą. I nogi. Ach ta cholerna kostka brukowa! Starałam się jeszcze chłonąć atmosferę, komunikować z tłumem, cieszyć biegiem, zwłaszcza, że przestało padać, wbiegliśmy w atrakcyjne turystycznie rejony centrum i coraz więcej kibiców na trasie robiło naprawdę dobry i jakże użyteczny hałas. Naprawdę się starałam! Ale myśli były jednak coraz głośniejsze. Darły się. Wrzeszczały. Że boli. Że ile jeszcze. Że miałaś się przecież Bo nie upodlać, a tymczasem biegniesz w bardzo dobrym kierunku. I że po co ci to. Ała.

Padało... Fot. Sikellia News 
I jeszcze jedna taka myśl, dziwne, bo do tej pory nigdy się nie pojawiała... Czy lepiej napierać tak długo i mocno ile sił w kosmosie w dość szybkim tempie nie martwiąc się co potem, czy może lepiej stopniowo zwalniać i w sposób kontrolowany przechodzić w człap? Czy lepiej cisnąć na maxa i paść 2 km przed metą, czy spokojnie, ale doczołgać się jakość do końca? Wybrałam - oczywiście, że tak! - opcję pierwszą. W końcu Bo. I uruchomiłam standardowe już motywatory: Dajesz Bo! Jeśli nie możesz - przyspiesz! Skup się na technice! Zuch dziewczynka!

Oraz odkryłam nowy sposób. Najważniejsze to nie zagłębiać się w tych złych myślach o zmęczeniu, że nie dam rady i nie mogę. Kiedy się pojawiają, natychmiast trzeba je skasować, zresetować, otrząsnąć się (nawet w realu luzując ręce i górną część ciała) oraz ruszyć do przodu tak, jakbyśmy po prostu zaczynali trening. Serio działa! Czyli - słuchajcie jeszcze raz, bo nie będę powtarzać - nie tylko nie nawiązuję rozmowy z wewnętrznym głosem "nie mogę" i nie przekonuję go, że jednak dam kurde radę. Żadnych rozmów! Nic nie słucham, nic nie mówię, tylko mocno kopię go w dupę! Kasuję, niszczę, nie ma go, a ja wyobrażam sobie np. różowego motylka i jak gdyby nigdy nic biegnę sobie hopsa do przodu. Ooo jak jest trolololo fajnie, nieprawdaż?
Taki nowy patent z motylkiem, polecam, Bo.

A wracając do biegu, to ponieważ wybrałam opcję pierwszą, czyli napieranie w trupa tak długo i skutecznie jak tylko się da, udawało mi się utrzymywać tempo zbliżone do zakładanego w zasadzie do 40 km. Potem nastąpił jeszcze łabędzi śpiew i padłam na 41 km. Nie była to ściana, tak naprawdę to w tym maratonie nie doznałam żadnej takiej mojej, standardowej ściany z owijaniem stretchem, bólem brzucha i nogami ważącymi tonę. Po prostu, ja już tak się zmęczyłam tym napieraniem do przodu, tak się zmachałam, tak mi było ciężko, że nie dałam rady dłużej i więcej:) No nie dałam. A ponieważ nie walczyłam o czas i w dupie tak naprawdę miałam, czy skończę ten maraton minutę wte czy wewte, spokojnie przeczłapałam więc sobie do mety. Biegiem, bo jedyne co sobie postanowiłam, to nie przechodzić w marsz.

Veni, vidi, vici. Fot. KPS
A w filmie widać, że nawet się uśmiecham przekraczając linię mety... O proszę. Czas 3:37:44 i średnie tempo 5:10. Czyli zgodnie z planem :)

Concluzioni
To nie jest raczej dobry pomysł biegać maraton bez odpowiedniego przygotowania. Ta ostatnia dycha, a już na pewno piątka biegu naprawdę dały mi popalić i ciut mnie sponiewierały. Czy płakałam? Ależ oczywiście, że tak! Chyba głównie z bólu, jezzu, niemiłosiernie mnie te nogi bolały, ale pewnie też z radości, że to koniec, że znowu się udało! I to nie tylko (mryg!) mi. No i że są te dwie trójki z przodu! I że ta trasa taka widowiskowa i ładna, choć szkoda, że wiele rzeczy przegapiłam i trzeba było poprawiać. Piękny ten Rzym. Piękny! Tylko strasznie zaśmiecony...

A maraton? Nie taki on znowu straszny chyba... Bez specjalnych przygotowań da się go przebiec i to w przyzwoitym czasie (ekhm... do 35 km), w deszczu, po mokrym i śliskim bruku i niezliczonych zakrętach. Tak na hihi luzie :)

Choć szczerze, to prawdziwe luzy rajtuzy były później! Jak sobie z powodu mocnego obtarcia ciałka paskiem od pulsometru (pierwszy raz w życiu taka rzecz!), całe miasto Rzym bez biustonosza hopsa zwiedzałam! To był dopiero luz! :)

Luzy rajtuzy... Fot. KPS
Aaaa! I najważniejsze, bo prawie bym zapomniała! Wreszcie mam straszne jaranko na mocne treningi! Drżyjcie. 

17.03.2015

Moje Musli. Moje!

Jest na świecie kilka "potraw", które nigdy mi się nie znudzą. Nigdy! Lody, oczywiście czekoladowe, świeży chleb z masłem, miód (najlepiej gryczany), rukola, korsarze i musli. Menu, trzeba przyznać, bardzo odżywcze, zróżnicowane i wykwintne, nieprawdaż? A że dodatkowo kuchennym leniuszkiem, a może bardziej ignorantem jestem, zestaw taki pozwala mi zawsze wznosić się na wyżyny swych kulinarnych umiejętności, i to bez zagrożenia życia własnego, domowników i sąsiadów. 

Chyba dla nikogo nie będzie więc zaskoczeniem, jeśli się przyznam, że musli to ja zawsze kupowałam gotowe. Tak (o zgrozo!), takie gotowe zapakowane, ze sklepu, pełne cukru, czekolady, ulepszaczy, spulchniaczy i innych kolorowanych dodatków. Kto by sobie głowę zawracał jakimiś tam samodzielnymi mieszankami? Kto miałby czas, aby składniki samemu wymyślać, kupować i to jeszcze niewiadomogdzie, potem mieszać (w czym? w wannie?), a i pewnie jeszcze coś poczytać na ten temat. No kto. 

Ale coś czuję, że odkąd odkryłam Moje Musli, a w zasadzie Moje Musli odkryło mnie ofiarowując mi voucher na dość spore zakupy, tak więc coś czuję, że od tego momentu, chyba raczej na pewno nastąpią drobne zmiany w tym temacie. 

Na początku zgłupiałam. Serio, nie zdawałam sobie sprawy, że z tylu rzeczy można zrobić musli. Płatki jęczmienne, żytnie, eko amarantus czy pszenica w miodzie (obok kilkunastu innych składników) jako podstawa mieszanki, to dopiero początek. Borówka lub malina liofilizowane, kiwi w proszku, jądra pestek moreli, suszona morwa biała albo orzech brazylijski czy macadamia dopiero rozkręcają całą zabawę i nadają jej kształtu. A krówki, żelki (!), nasiona chia lub czekoladowe perełki dopełniają wszystkiego będąc przysłowiową wisienką na torcie. Milion konfiguracji, milion możliwości! Nie dziwne, że zgłupiałam... W końcu jestem ha! mistrzynią świata w dokonywaniu wyborów oraz championem podejmowania dobrych decyzji. 

Zamówiłam więc mieszanki gotowe :) a sama, co i tak jest oznaką kulinarnej kreatywności z mej strony, zaryzykowałam stworzenie jednej (tadam!) mieszanki własnej. Nawet wyszła, naprawdę jest niczego sobie, ale chyba i tak Gryczany muffin, Ciemne i słodkie, Musli Love czy Sport Plus biją ją na głowę zaskakując moje kubki smakowe na nowo z każdym kęsem. To jest pyszne! I zdrowe! Dlaczego tylko ja tak późno to odkryłam, pytam. Dlaczego?


Na dodatek te opakowania w fajnych tubach, miła dla oka i funkcjonalna stronka oraz cała ta otoczka, którą uwielbiam, czasem na równi z jakością produktu nawet oraz fakt, że firma jest z Rzeszowa (!) - wszystko to sprawia, że Moje Musli jest już naprawdę chyba moje :)

A ponieważ zamierzam stawiać coraz to bardziej odważne kroki w kierunku rozwijania swych umiejętności kulinarnych, powiedzcie pliss jakie są Wasze ulubione mieszanki z musli, co szczególnie polecacie, nie tylko, dlatego że zdrowe, ale również (a może i przede wszystkim) bo smaczne? Uwaga, naprawdę będę sprawdzać :) 

Znajdź misia na obrazku
A dla chętnych mam 10% rabat na zakupy w Moje Musli. Wystarczy wpisać (pierwszy taki mój imienny rabatowy kod w życiu! musicie skorzystać!): run_bo w polu kod rabatowy i gotowe! Ważny do 31 maja 2015 r.

Smacznego! A ja zmykam martwić się, jak ja kurde i olaBOga ten maraton w niedzielę przebiegnę... 

12.03.2015

Maraton inny niż wszystkie

Przygotowania do pierwszego były jak podróż w kosmos. Wszystko nowe, inne, bywało, że bardzo trudne i pozornie nie do przejścia. Zaczynałam od zera. Od biegania do huśtawek i z powrotem, przekraczania magicznego tempa 5:50 na treningu, od okładów z lodu na kolana tak bardzo bolały oraz wizyt u mądrych lekarzy twierdzących, że oj, bieganie to chyba nie dla pani, skoro boli, co najwyżej do autobusu podbiec można, a wieczorem ewentualnie nordic walking skoro się pani upiera, ale i tak co drugi dzień. Od zera zaczynałam. Czy wszyscy początkujący mię słyszą? Ja też nie umiałam biegać i też bardzo walczyłam. Ja też! No! A proszę, jaka teraz zuch dziewczynka wyrosła :) 

Pomyślałam sobie wtedy pamiętam, przebiegniesz Bo maraton, będziesz mogła wszystko! Zawojujesz świat, możliwe zmienisz w pewne, będziesz twarda, mocna, będziesz nie do pokonania! Czymże mogą być inne bariery, problemy i niepowodzenia, mówiłam sobie w duchu, jak człowiek maraton potrafi przebiec! No czymże? Hehe, głupiutka. Oczywiście świata nie zawojowałam i wciąż nie za wiele mogę, nawet też sporo straciłam, ale z pewnością tego momentu, w którym postanowiłam sobie "tak kurde, przebiegnę maraton" nie zapomnę do końca życia. I żałować też nie będę, nawet na starość, przy chodziku, i z endoprotezą w biodrze. 

Na początku chciałam ten maraton przebiec i ukończyć, potem zmieścić się w 5 godzinach, a kiedy fajnie wyszła mi debiutancka połówka, realnie zaczęłam już marzyć o złamaniu czwórki. I udało się! W kronikach biegowych zapisał się wynik 3:51, a szeregi maratończyków zasiliła taka jedna nowa. Kojarzycie.

Finisz na XI Cracovia Marathon. Od tego momentu, nic już nie było takie samo...
I zapadłam na chorobę. Defectus Życiówcus. Czyli epidemię szerzącą się ostatnio dokoła z narastającą wręcz siłą, zwłaszcza w środowisku ludzi w rajtuzach - tj. notoryczną walkę o podwyższanie poprzeczki, przekraczanie granic i bicie (komu one winne?) tych cholernych życiówek.

Plan na Maraton Warszawski i złamanie 3:45 zrealizowałam idealnie, i to nawet z 2-minutowym zapasem. Zostałam BOhaterką Narodowego, ba! siły jeszcze miałam na pozowanie fotografom tuż przed linią mety, a podczas pomaratońskiego masażu to nawet telewizyjnego wywiadu udzieliłam. Ha! Który się - rzecz jasna - nigdzie potem nie ukazał :)

BOhaterka Narodowego. 34 Maraton Warszawski 
Następne dwa maratony nie wyszły. To znaczy się nie pobiegłam przez kontuzje, które to może nie uniemożliwiały mi biegania, ale na pewno nie sprzyjały podkręcaniu obrotów. A po co biec i się męczyć, jeśli nie po życiówkę? Myślałam. Łorlen Łorsoł nie wyszedł przez shin splints, a królewski dystans w Koszycach przekreśliłam ITBSem. Jak ja lubię mieć kontuzje "typowe dla biegaczy". Uwielbiam.

Nastał jednak rok 2014 i przyszedł czas na Barcelonę! Odgryźć się chciałam, tamte dwa niewyszednięte maratony odbić, życiowe rewolucje odreagować, dla siebie go chciałam pobiec, zajechać się, rozpierdolić kiosk, złamać 3:30 i ómrzeć. Tylko tyle. A mówią, że miewam zbyt ambitne plany... Jak się to potem skończyło, chyba wszyscy wiedzą. Bardzo ładnie pobiegłam wtedy, bardzo! 3:26 zamyka usta wszystkim :) Mi wciąż też. A relacja (przeczytali?) również i bynajmniej niezgorsza :)

I po barcelońskim kiosku
9 giorni, 12 ore, 8 minuti, 41 secundi
Logiczne rozumowanie zakładałoby więc teraz walkę o kolejny personal best. W 21. Maratona di Roma, który już za 9 dni, 12 godzin, 8 minut, i 41 sekund. Tak ze 3:25 lub 3:20 pewnie nawet. Noo! Czyli tempo przelotowe 4:45 lub szybsze (słabo mi). Ale w Rzymie walki o życiówkę nie będzie! A na blogu jojczenia, jaka to ja jestem nieprzygotowana... Taka nowość, spox, nie tylko dla Was, sama wciąż jestem w szoku i nie mogę przejść z tym do porządku dziennego. Jak to mam biec, jeśli nie po najlepszy z możliwych wynik? Jak? 

Ano normalnie. Chyba. Nie trenowało się, to się i nie pobiegnie! Nie chciało się cisnąć WB2, to nie będzie glorii i chwały oraz łez szczęścia na mecie. Nie będzie lajków (buuuu!), pojechanych komci z gratulacjami pod relacją oraz wizyt w zakładach pracy. Wywiadu też nie będzie...

A kiedy już biegałam, to wspierał mnie wówczas OSHEE FOR RUNNERS . Bardzo smaczny jak na izo i taki pozytywnie pomarańczowy :) 
Będzie po prostu normalnie! Lżej (nie piszę, że lekko, wszak to maraton), bardziej turystycznie i bez presji. Bez zajeżdżania się, ale też nie spacerkiem, gdyż nie mam zamiaru 6 godzin spędzać na trasie, która ponoć i tak do łatwych nie należy. Ma być po prostu przyzwoicie. I radośnie.

I wiecie co? Mimo, iż nie ma tego przedstartowego stresu, motyli w brzuchu i delikatnie paraliżującej ekscytacji (przynajmniej na razie), to i tak cieszę się jak diabli. Podróż wspólna będzie, przygoda, miasto ponoć przepiękne (no, nie byłam!) i jeszcze smaczniejsza pizza i makaron! No i znowu przebiegnę maraton! Hopsa.

Ale za to jaka to ja nieprzygotowana jestem!!!

3.03.2015

Uwaga na foczki! Czyli o debiucie w X Polar Sport Skitour

Nie wiem gdzie, no nie mogę sobie przypomnieć całkiem, gdzie to ja ostatnio czytałam, ale ktoś coś pisał chyba, że brakuje mu wyzwań nowych. Czy jakoś tak. I że za emocjami tęskni. Oraz ciarami na plecach, gdy (znowu) trzeba będzie się przełamywać, ryzykować, te głupie granice przekraczać itd. Że nowego czegoś chciałby. Kojarzy ktoś, gdzie ja to mogłam przeczytać? U kogo? BO ja raczej nie

Awięc. Niczym przysłowiowa baba bez kłopotów, co sobie kozę kupiła, tak ja - całkiem spontanicznie i hardcorowo - w poszukiwaniu wyzwań w zawodach skiturowych sobie wystartowałam. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdybym ja na nartach umiała dobrze jeździć, o skiturach większe niż miesięczne pojęcie miała, gdybym nie bała się zjazdów i generalnie gdybym była na to COŚ jakoś psychicznie i rzecz jasna fizycznie przygotowana. A nie byłam. No ale przecież jakbym była, to o czym ciekawym mogłabym tu napisać? Ano właśnie.

Borze!
Tak więc ufna w moc pĄpkoszulki, magię kasku rowerowego, w którym sobie szczękę na bajku złamałam, z postanowieniem, oby tylko nie być ostatnią i przede wszystkim, by w drzewo się jakieś nie wpierdzielić z hukiem (kiedy ono takie urosło?), na starcie zawodów X Polar Sport Skitour im.Basi German sobie hopsa ot tak stanęłam. 

W opinii startujących i doświadczonych narciarzy, zawody te to popierdółka jakaś. Proste, krótkie, idealne na debiut mówili. Dasz radę mówili. Spoko lux. Mówili. Ale gdy tak na odprawie słuchałam, że tu strumyk jeden trzeba przejść i potem następny, że dwie poręczówki linowe z przytroczonymi deskami do plecaka pokonać (mowa o narciarskich zawodach przypominam) i jeszcze gdy tak z podziwem na tych wszystkich rozgrzewających się wymiataczy patrzyłam, to w głowie miałam tylko jedno: "borze borzenko borze". Borze!

Ale też - psst tak po cichu i między nami przyznam - człowiek nie byłby sobą, gdyby oprócz małego przerażenia, nie czuł też odrobiny ekscytacji i radości, że wreszcie się coś dzieje! Coś nowego, niewiadomego i nieprzewidywalnego! Bez żadnej presji (oprócz #byleniejebut), oczekiwań, bez cholernej wizji pudeł, życiówek i pucharów. Po prostu ja, nowe wyzwanie, wysiłek, sport i radość. Czyli, przyznacie, połączenie najlepsze z możliwych. Idealne. 

Tak startuje czołówka. Fot. Sowinskifoto.pl
Ustawiłam się spokojnie, na samym końcu stawki, aby widzieć co robią inni i w razie czego naśladować :) Lub wzywać pomocy. Może jeszcze na wstępie, tym co nie wiedzą wytłumaczę szybko, na czym ten skituring polega. Aby iść pod górę na nartach skiturowych trzeba do deski przykleić takie futerko (fokę) (wspominałam, że uwielbiam głaskać?), dzięki czemu nie zjeżdża się w dół. Buty też są odpięte w cholewce do podejść, a pięta luźna od wiązania. Potem do zjazdu odkleja się fokę od nartki, dopina buty, wpina je w całości w wiązania i lufa w dół. Wszystko oczywiście w terenie. Między drzewami, po ścieżkach, krzaczorach i muldach. Borze!

A tak my :) Znajdź Bo na obrazku. Fot. Sowinskifoto.pl
Raz na foce
Nie będę pisać, że z tego zaaferowania garmina zapomniałam włączyć i że na dupie (swojej) zaraz po starcie wylądowałam. Wspomnę jednak, że naprawdę ostro (jak na siebie rzecz jasna) zabrałam się do roboty przy podejściu. Ooo! Podejścia to ja love! Big love! Narta za nartą, kijek za kijkiem, posuwisty krok za krokiem, rura do przodu, brnęłam tak w górę. I zaczęłam wyprzedzać innych. Co akurat dodam, wcale nie jest takie łatwe jak w bieganiu, bo wszędzie te ich nartki, kijki wymachujące oraz oczywiście wąska ściężka. Ale ja uparcie wciąż swoje, fu-fu-fu. Wysiłek mniej więcej porównywalny do uczciwego WB2. Fu-fu. Czyli idzie się zmęczyć i spocić. Fu. 

Takie podejścia. Fot. Sowinskifoto.pl
Raz bez foki
I napierając tak do góry dotarłam do miejsca, gdzie nastąpić miała pierwsza przepinka i zjazd. W "strefie zmian" poradziłam sobie nad wyraz szybko, foki odklejone i do plecaka, wiązanie przekręcone, bucik wpięty. Aaa, jeszcze tylko zapiąć cholewkę, krzyżyk na drogę i jazda. Z drogi śledzie! Lub raczej drzewa! Król Julian jedzie! Gdyby na tych zawodach były noty za styl, z pewnością dostałabym minus 10. Lub minus 12. Trochę okrakiem, trochę pługiem, zakrętów jeśli z pięć zrobiłam to i tak byłoby aż nadto. Generalnie narty szeroko, dupa do tyłu, bojowa mina, zaciśnięte zęby. Gdybym miała być wtedy snem, byłabym prawdziwym koszmarem.

Nieważne jednak jak, ważne, że skutecznie i w dół :) Tylko ten ogień w udach. Borze, jak paliło! Istny pożar, pożoga niemalże jakaś, której nie gasiły, ani wymuszone postoje, ani chłodne myśli czy topniejące czapy śniegu spadające z gałęzi. Płonęło! Paliło! Ogień! Ałła!

A tam gdzieś był zjazd. Fot. X Polar Sport Skitour 
Na szczęście moje, okolicznych drzew i ludzi (tak, wciąż byli wokół mnie ludzie! szok!), zjazd się skończył. Następna przepinka i dajesz Bo gonić tych, co włoili ci na zjeździe. Fu-fu-fu. No to gnam. Jeden strumyk przekroczony i drugi. Fu-fu. W międzyczasie walka, by szybko wpiąć się w wiązania, a tradycyjna zasada, że im bardziej się starasz, tym gorzej wychodzi oczywiście sprawdza się w stu procentach. I nagle łup. Poślizgnęła mi się jakoś foka i nie chciała trzymać na dość stromej wówczas nawierzchni. I jadę w dół. Aaa! Ratunku! Jedną nartą pomagam sobie jakoś, kijkiem wbijanym gdzieś tam na zboczu również, kolanami swymi i ręcami, ale nic! Pomocy! Wciąż poruszam się nie w tym kierunku co trzeba, czyli jadę w dół. Aaa! Na szczęście jakiś miły Pan (dziękuję) poratował mnie swym ekhm... kijkiem i dosłownie wyciągnął z tej opresji. Uff, złapałam pion, wróciłam do właściwej pozycji, znów zaczęłam oddychać. Cała jestem, żyje, borze, zajebiste te skitury! A ucierpiał tylko kijek, który zgięty pod kątem prostym dumnie towarzyszył mi do końca wyścigu, dodając niemałego dramatyzmu całej tej przygodzie.

Przygodzie, która tak naprawdę dopiero miała się rozpocząć...
Po tym drobnym incydencie wiedziałam już, że sobie poradzę. Podbudowałam się, wzrosła moja wiara w siebie, poczułam prawdziwą moc. I jeszcze jak potem wyprzedziłam na podejściu tego miłego Pana od pomagania, który na dodatek skomplementował moją fu-fu-fu formę, to uwierzyłam, że jak tak dalej pójdzie, to ja normalnie jeszcze wygram całe te zawody!!! :) Niestraszne były mi zjazdy, przepinki, przekraczanie strumyków, czy pokonywanie owych "niebezpiecznych" poręczówek. Boska byłam. Fu-fu-fu.

Czasem trzeba było odpinać narty... Fot. Sowinskifoto.pl
I kiedy już przyszło do kolejnej przepinki i przyklejania fok oraz wizji ostatniego podejścia, w którym to jestem przecież taka fu-fu mocna i z pewnością nadrobię jeszcze kilka minut, czar prysł... Mokry śnieg, brak doświadczenia w przyklejaniu fok i wycierania nart z wody, sprawił, że nie chciały się te cholery do desek kleić psia mać. Zapinam, przyklejam, stukam, chucham, przemawiam do nich, błagam, a potem jeden krok pod górę i znowu łup. Odklejona foka zjeżdża, narta również w dół, a ja na kolana. I w płacz :) I jeszcze jedna próba. I kolejna. I nic. Głupie foki! Prawie rozpacz.

Ok, BO, spokojnie, nie płacz, tylko myśl. Myśl, myśl, myśl. Jak tu je przyczepić do nart? Nikt mnie tego (mryg mryg!) nie nauczył przecież... Gumką do włosów może? Buffem? Gałązką? (wiem, hihi) Linką jakąś od plecaka? No kurwa ciem?

Silvertejpem wiem, tylko skąd ja w środku lasu taśmę klejącą wezmę? I tak siedzę biedna przy tej ścieżce, wszyscy mnie mijają, a ja pytam drżącym głosem każdego, a czy masz może przypadkiem taśmę klejącą jakąś? Plis miej! Noo, foki mi nie kleją.

A czasem trzeba było narty nieść. Fot. Sowinskifoto.pl
I kiedy zwątpiłam już w jakąkolwiek pomoc, pogodziłam z faktem, że straciłam spokojnie jakieś 10-15 minut i że przyjdzie mi pewnie na butach dymać te ostatnie kilometry do mety. Albo GOPR jakiś wzywać. To jednak przyszła pomoc! A raczej miła dziewczyna, jak się potem okazało Gosia (dziękuję i pozdrawiam), która odkleiła mi ze swojego kijka pół metra taśmy (wszystko co miała) i poratowała. Przykleiłam te swoje foki do nart. Niestety tylko w jednym miejscu, na więcej nie starczyło, więc za kilkanaście metrów zabawa zaczęła się od nowa. Jazda kurde w dół, miast w górę. Chciałaś baBO przygód i wyzwań, masz! Psia mać. Na szczęście kilkanaście sekund potem, spod ziemi niemalże jakoś, wyrósł chłopak z całą rolką czarnej klejącej taśmy! Kumacie? Cała rolka! Czarnej klejącej taśmy do fok! Poratował mnie, jeszcze jedną dziewczynę i Gosię, której potem foczny klej również odmówił posłuszeństwa. Kimkolwiek jesteś Rycerzu z taśmą, stokrotnie dziękuję!

Przykleiłam, wpięłam butki, sięgnęłam po swój jakże dzielny zgięty kijek i na początku jeszcze ostrożnie czekając na znajome łup i uciekającą nartę do tyłu, potem już na porządnym wkurwie ruszyłam fu-fu do przodu. W końcu byłam wypoczęta jak nigdy. Fu-fu-fu. Teraz to naprawdę z drogi śledzie! Minęłam kilku panów, kilkadziesiąt metrów przed metą jeszcze jedną dziewczynę, która ku mej radości, stwierdziła, że nie podejmuje walki, no i dotarłam! W iście dramatyczny sposób ukończyłam swoje pierwsze zawody skiturowe! Nie pokonał mnie kijek, nie zabiły zjazdy i nie zwyciężyły foki! Nie byłam ostatnia, ba, wśród 50 kobiałek, mimo tej kilkunastominutowej focznej straty, na 23 (!) (wiadomix!) miejscu się uplasowałam! Czujecie? I dzwoniący medal dostałam. Dzyń dzyń!

Wraz z kijkiem dotarliśmy! Fot. JKR Ostrowski
A wprawione oko, oprócz zgiętego kijka i banana na twarzy dojrzy również przyklejone foki.
Fot. Kris Photography Studio ;) 
Oj! Tego mi trzeba było. Zajebiste zawody i przygoda, a skitury jeszcze bardziej.

A jak ja kurde przebiegnę ten maraton w Rzymie za 3 tygodnie pomartwię się jutro... :)

Uwaga ogłoszenie! Jeśli ktoś chciałby mieć taką oto pĄpkoszulkę mocy, to właśnie ruszyła 3 limitowana edycja produkcji. Klikać i zamawiać!