24.06.2014

Triathlon Karkonoski. Jestem wojowniczką!

Czegokolwiek bym nie napisała o Triathlonie Karkonoskim i tak będzie to banalne. Że łzy szczęścia, że wzruszenie na mecie, że ból, cierpienie i radość. I że po raz kolejny przekonałam się, że wszystkie bariery tkwią w głowie. I jakie to emocjonujące jest przesuwanie barier. Oraz dość krępujące, gdy wszyscy chcą cię przytulać, bo taka jesteś Bo malutka, zmęczona i zapłakana... I że góry takie piękne, ukochane i przejmujące. Borze, niezłe frazesy i nuda, niczym Coelho jakiś, nieprawdaż? 

No niestety, będzie łzawie, ckliwie i górnolotnie. Jeśli ktoś oczekuje ciętej, dynamicznej i kąśliwej relacji, już teraz może sobie odklikać i pójść na rower. Inaczej bowiem tego startu opisać się nie da. Nie da. Okazało się (a jednak!), że jestem wojowniczką. I przekonałam się (po raz kolejny!) jak wspaniałych mam przyjaciół i jak wiele to znaczy. 

Jezzu, ale jesteście fajni wszyscy!!! fot. Wybiegany
Triathlon Karkonoski był w mojej głowie takim majaczącym się punktem na horyzoncie, który pozwalał - mimo kilku sztormów po drodze - trzymać jakoś kurs na przód. Raz płynęło się lepiej, raz gorzej, ale generalnie myśl o TK i wizja zrealizowania kolejnego marzenia i planu, takiego kozackiego planu! sprawiała, że jakoś na dno nie chciałam i pójść nie mogłam... Na początku był to punkt malutki, drobny niczym ziarnko maku, odległy i prawie niedostrzegalny, potem coraz bardziej się powiększał, wyostrzał i nabierał kształtu. Aż w końcu bum! trzasnął mnie w głowę, jak kamieniem kiedyś na podwórku od takiego jednego dostałam, i uświadomiłam sobie, że to już. Już! 

Pisałam już o moich największych obawach związanych z tym triathlonem. Nie będę więc powtarzać, jak bardzo bałam się zimna, wywrotki i nagłego odcięcia sił. Oczywiście podjarana byłam też wszystkim! Przecież to wypad w Karkonosze, po raz pierwszy startować miałam z własnym supportem, poza tym rozegrać się miał Wielki Wyścig 2014, a wokół tego wydarzenia powstało już tyle pozytywnych emocji... I jeszcze ten Krasus. Nie wiem czy bardziej się bałam czy bardziej cieszyłam tym startem. Przyjmijmy, że było pół na pół. I każda z tych połów większa :)

20.06.2014

BOję się i JAram się

Czy Wy wiecie, że w sobotę na Śnieżce ma wiać z prędkością 56 km/h, a poranna temperatura nie przekraczać ponoć 2 s. C? Że trasa rowerowa na długości ok. 90 km ma przewyższenia +1800/-1300 m? Że wciąż nie naprawiono bojlera w Jeziorze Leśniańskim, więc temperatura zapewne ma nie więcej niż 12 st. C? Oraz że droga do T1 będzie o taka o, prawie że pionowa? Oraz, że dziś pada deszcz?

A mówili będzie fajnie, zapisz się na Triathlon Karkonoski Bo, mówili. Że przecież góry, które kochasz i rower, mówili. Że to coś dla ciebie, mówili. 

To ja się teraz pytam grzecznie. Kto? Dlaczego mówił? I po co? Oraz co ja sobie wyobrażałam, że jak ja to ogarnę... Psia mać.

Nie, spox. Nie ma stresu ani zdenerwowania. Ja nie jojczę i nie narzekam nawet. Ja panikuję! Przerażona jestem, w szoku! Nie zrobię kuźwa tego triathlonu. Nołej. I mówię całkiem poważnie. 

Wszystkiego się boję. Zimna to raz. Strasznie się boję zimna, to chyba jedyna rzecz na świecie (oprócz drzewa), która potrafi mnie złamać. Że w wodzie będzie zimno i na bajku w tym mokrym trisuicie. Na samą myśl o wpuszczeniu w sobotę o 6.45 rano lodowatego strużka wody w piankę, chowam się pod kołdrę. Wiatru się boję to dwa. Że sprowadzi mnie na ziemię, zatrzyma w miejscu lub w najlepszym wypadku zmiecie z tych zboczy, i tyle Bo widzieli. Zjazdów się boję, piasku i żwirku na zakrętach, mimo iż Kuba dostał nowe, wypasione hamulce. Trzy. Wywrotki też. Tak, tego, że się wypierdzielę, to boję się chyba równie bardzo (a może i bardziej?) co zimna. Więc cztery. Że w dziurę wpadnę, że kapcia złapię (27 minut w plecy), że żele pogubię i bidony. Że trasa mi się pomyli i pojadę prosto! Dziewięć. Że support przegapię. I z sił opadnę podczas biegu się boję, że popsuje się moja mityczna silna wola i głowa... Siedemnaście. 

Jednego się chyba tylko nie boję. Że przegram z Krasusem w Wielkim Wyścigu. BO nie przegram, a nawet wręcz viceversa :)

Film zmontowany przez Suchą Szosę miażdży, co? 

I jeszcze się nie boję o swój support (każdy zawodnik ma mieć obowiązkowe wsparcie na trasie rowerowej i biegowej). Mam najlepszy, najszybszy, najbardziej perfekcyjny i pojechany w kosmos support na świecie. Taki Wybiegany ten support jest :) Dziękuję!

10.06.2014

Wysokogórski człapuzbieg im. Dh. F. Marduły czyli sporo wydawało mi się...

Wydawało mi się, że w kwestiach sportowych, to wiem o sobie, jeśli nie wszystko, to naprawdę dość sporo. Mniej więcej orientuję się przecież, ile czasu potrzebuję na odpoczynek i sen, ogarniam raczej filozofię trenowania trzech dyscyplin jednocześnie, wiem co lubię (samotne człapanie z muzą), czego nie za bardzo (interwały) oraz co sprawia mi największą frajdę (37 km/h z Kubą). I że przed startami to ja raczej się denerwuję i że dobrze jest ufać podjętym wcześniej decyzjom. Oraz, wydawało mi się, że wiem jak po biegu boleć mogą kończyny, że kumam, co to podbiegi oraz że (hihi) mocna jestem w zbiegach. I że kolka to przecież nic takiego specjalnego. Wydawało mi się. 

Tymczasem w Zakopanem podczas VII Wysokogórskiego Biegu im. Druha Franciszka Marduły okazało się, że wciąż jestem nieodgadniona…

Po pierwsze nie denerwowałam się przed biegiem. Ja (!) nie denerwowałam się (!!!). Jasne, że nie zamierzałam biec tych zawodów na 100%, tylko potraktować je chciałam jako mocny trening przed Karkonoszmanem, no ale odrobinka stresu to by się przydała, nie? A tu nic. Żadnych motyli w brzuchu, żadnych nerwowych ruchów, zero jakiegokolwiek skupienia znanego mi z poprzednich startów. Pełen luz. Tylko troska o to, jaka pogoda będzie BO widoki. Oraz BO mokre kamienie, po których biegać nichuchu nie potrafię. Oraz BO drzewa (co nie Mateusz? :)).

Aby dopełnić kronikarskiego obowiązku dodam, że do Zako pojechaliśmy całą bandą. Krasy, Wybiegany z Justyną, Paweł, Jędrek, Kwito, a na miejscu jeszcze Ala, Łukasz, Marzena, Ewa, Andrzej, drugi Paweł oraz realizujący pewną tajemną miśję Pecado. Oraz cała masa innych fajnych łydek, pozdrawiam wszystkich właścicieli, to był naprawdę fantastyczny widok, dziękuję. BTW zna się już trochę tego biegowego światka, co? :)

Że dobrze trzymać się planu
Tak więc po pierwsze nie denerwowałam się i oprócz planu zawierającego się w kilku punktach: 1. Nie wypierdziel się i nie wybij sobie zębów, 2. Zmieść się w limicie czasowym, 3. Ostrożnie i z dala od drzew, 4. Patrz punkty 1-3, tak więc oprócz tego zarysu działań, strategicznych planów na ten bieg nie miałam w zasadzie żadnych. No może jeszcze wiedziałam, że nie zamierzam i nie chcę ómierać na trasie i że przede wszystkim chłonąć mam tę wysokogórską atmosferę, podziwiać widoki i kodować wszystko co miłe, aby w zwykłym życiu, gdy nie zawsze jest już tak fajnie, odtwarzać sobie wszystko w myślach, a nawet i zapętlać te piękne obrazki i panoramy. 

Co prawda zaplanowałam sobie, że biegnę w dwóch warstwach (na wierzch oczywiście koszulka Pąpkinsów), z plecakiem, a co za tym idzie i z dwoma bidonami, czterema żelami, batonem, folią NRC, carmexem do ust truskawkowym, telefonem i dyszką na drobne wydatki, no ale zmieniłam te plany kilka minut przed startem zostając w krótkim rękawku i oddając do depozytu cały ów górski ekwipunek, z plecakiem i wodopojem, uprzednio umieściwszy dwa żele w pasku do numerka oraz jeden żel wraz z batonem w tylnej kieszeni rajtek (tych wiecie, ulubionych, 3/4). I lekka oraz wolna niczym Anton Krupicka udałam się na linię startu. "Łamać zasady i działać wbrew planom, hohoho! Bo, takiej cię jeszcze nie znałam, ale do twarzy ci".