To taka dziwna historia jest. Ale prawie za każdym razem, gdy wybiegam biegać to sobie ją przypominam. I teraz opowiem ją Wam.
Jesień i zima nauczyły mnie biegać z chusteczkami. Zawsze ciekło mi z nosa, więc chusteczkę przy sobie mieć musiałam. Problem w tym, że zwykła chusteczka higieniczna starczała maksymalnie na 3-4 km, tak więc zawsze był wymóg, by mieć przy sobie 3, a najlepiej 4 sztuki, aby obstało na cały trening. Że było to uciążliwe nie muszę nikomu (zwłaszcza tym, co biegają bez utorbienia) tłumaczyć. Było uciążliwe - ale do czasu.
Do czasu, kiedy Wielki Łoś przyniósł taką inną chusteczkę do domu. Chusteczkę (a może i serwetkę?), którą dostaje się razem z kebabem. Nie wiem czy wiecie, ale u nas w metropolii budek z kebabami jest chyba tyle co przystanków autobusowych. Kebab mały, średni, duży, studencki i maxi, w bułce lub picie, na ostro lub nie, z widelcem plastikowym, z różnym rodzajem mięsiwa i kapustami w kolorach tęczy. Oczywiście te kababy są ponoć lepsze i gorsze (ponoć - bo ja kebabów nie jadam, ale osłuchałam się, oczytałam i wiem).
Grunt, że te niby najsmaczniejsze kebaby serwowane są w takich czerwonych serwetkach. Nie są one (te serwetki) ani materiałowe ani papierowe. Takie pośrodku są. Nie drą się, ale jak się człek uprze to da radę zrobić z nich strzępy. Czerwone lub bordowe. Dobrze wchłaniają wilgoć i przy tym schną dość szybko. Wytrzymałe są. Słowem - idealne chusteczki do biegania! I kiedy to odkryłam, kiedy wspaniałomyślnie stwierdziłam, że wreszcie nie muszę zabierać na trening opakowania a...psików - Łoś postanowił, że przestaje jeść kebaby. Że niby tłuste, że brzuch od nich, a nie od piwa rośnie, że zgaga i takie tam. I tym samym, skończyły się stałe dostawy świeżych, idealnych chusteczek do biegania. Na Półmaraton Warszawski ostała mi się ostatnia. I nie dość, że się przydała, to jeszcze miałam wrażenie, że szczęście mi przyniosła. Nie wyobrażałam więc sobie, że planowany królewski dystans pobiec będę musiała z czymś innym do nosa. Ile ja się po sklepach oszukałam podobnych chusteczek! W tesco i innych rossmanach! Po cichu przy półce otwierałam opakowania albo pod światło podglądałam te sklepowe serwetki i sprawdzałam czy to aby nie te moje ulubione. I niestety nigdy to nie były te.
Trudno - pomyślałam zrezygnowana, najwyżej nie złamię tych 4 godzin. I na maraton kupiłam sobie w pasmanterii materiałową chusteczkę w kratkę (tak, są jeszcze takie chusteczki, też byłam zdziwiona) i to musiało mi wystarczyć.
I kiedy w sobotę, tuż przed wyjazdem do Krakowa spacerowałam jeszcze z psiakiem, w myślach sprawdzałam czy wszystko spakowałam, wizualizowałam sobie metę i walkę ze ścianą to.... To wówczas moim oczom ukazał się widok niezwykły. Tuż obok klatki schodowej, na zielonej trawie, leżała nietknięta, czerwona chusteczka od kebaba. Chusteczka szczęścia. Znak. Sygnał, że ktoś tam jest ze mną, że trzyma kciuki i właśnie zsyła mi na ziemię chusteczkę. Muzyka, zwolniony kadr, rozwiane włosy - czujecie to? - i ja szczęśliwie schylająca się po dar z zaświatów. Po chusteczkę na maraton.
Nie, dziś już jej nie mam. Zużyła się. Ale mam następne. Bo dziękibogu Łoś znowu je kebaby, a wśród znajomych działa "chusteczkowy alert" sprawiający, że wszyscy karnie dostarczają mi czerwone chusteczki po każdej zjedzonej bułce z mięsem.
Mówiłam, że to dziwna historia.
No zaiste :D Nie trzeba było się po prostu przejść do kebaba i ładnie spytać gdzie je kupują? ;)
OdpowiedzUsuńAj! Nie byłoby tak romantycznie...
UsuńFajna historia:) wciągająca:)
OdpowiedzUsuńdużo masz jeszcze takich opowieści? ;)
OdpowiedzUsuńSporo mam ;) Będę Was nimi raczyć stopniowo ;)
UsuńGohs, masz rację, ale wtedy nie byłoby tej opowieści, poza tym to wolno iść na łatwiznę ;)
OdpowiedzUsuńależ Ty masz talent do opowiadania :)
OdpowiedzUsuń