23.05.2012

Romans z szybkością

Szybko to ja potrafię lody zjeść. No i może jeszcze zasnąć. Tyla! Nie jestem typem szybkościowca w żadnej chyba dziedzinie życia. A tym bardziej w bieganiu...

Ale postanowiłam coś z tym zrobić ;) Tj. spróbować coś zrobić.

Do tej pory jedyną znaną i praktykowaną przeze mnie formą treningową były elementy treningu przedmaratońskiego. Czyli żadna specjalna filozofia: weekendowe długie wybiegania, raz w tygodniu WB2, a reszta to zwykłe człapanie OWB1 + ew. siła biegowa (ukochane skipy, wieloskoki lub podbiegi) i może kros jeszcze jakiś od święta.

A że do celu nr 1 na resztę 2012 roku tj. do Maratonu Warszawskiego mam jeszcze sporo czasu - postanowiłam więc coś zmienić i dodać do moich treningów więcej elementów szybkościowych. Co by na dyszkę żwawiej przebierać kopytkami i generalnie umieć odpowiednio rozłożyć siły na krótszych dystansach. Przyda się pomyślałam - zwłaszcza w aspekcie planowanych w czerwcu drobnych, regionalnych startów.

I niestety nie polubiłyśmy się z szybkością. Ja to może i bym chciała, ale ona wyraźnie za mną nie przepada. Zostałam odrzucona.

Znalazłam sobie taki plan - 10 km w 45 min. Moja życiówka na dychę to 46:24 tak więc urwanie tej minuty po odpowiednim przygotowaniu nie wydawało mi się jakimś science fiction. A jednak.

Dżiz! Na pierwszy ogień 4 razy po 1,2 km w tempie 4:20. Na początku nawet poszło, ale potem... Ehhh, szkoda gadać. Skróciłam te fragmenty do kilometra, ale i tak tempa 4:20 utrzymać na całości się nie dało. No nie dało się i już. Strasznie długie te kilometry poza tym były! A tak bardzo się starałam... Zatykało mnie, blokowało, muszek i innych latających istot pożarłam chyba z kilogram, pot lał się strumieniami, a szybkości nie było. Satysfakcji też nie. 

A dziś na przełamanie zdecydowałam się na 8 km WB2. Wyszło ciut mocniej, bo średnio 4:56 przy tętnie 180. Umęczyłam się strasznie. Że tak (za przeproszeniem) na wyrzygu to prawie było. Bo nie dość że szybko, to jeszcze pogoda upalna i mnóstwo unoszących się w powietrzu puszkówokruszków. Do tego spacerowicze, rolkarze, kijkarze, balujący studenci (juwenalia się zaczęły), rowerzyści, emeryci i zakochane pary. Wszyscy oczywiście jak jeden mąż zasad nie znają.

Oj, trudny to romans będzie z tą szybkością. Dam jej jeszcze szansę, ale ciemno to widzę.   

8 komentarzy:

  1. Dobrze, że nie mam życiówki na dychę, bo może i ja wpadłbym na podobny pomysł. Ale nie podawaj się. SzybkaBo - też ładnie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie żebym chciała być złym prorokiem... Ale chyba każdy biegacz kiedyś na taki głupi pomysł wpada. Dawniej też absurdem wydawało mi się ściganie z własnymi życiówkami, a teraz masz.

      Usuń
  2. Oj, tętno 180 to nie jest WB2! Sugeruję zwolnić nieco, a wtedy życiówkę poprawisz :-) Powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie taka niespodzianka, że u mnie to WB2. Bo maksymalne mam 225 lub nawet 230. Taki kosmita ze mnie. (choć ostatnio - to fakt, coraz rzadziej przekraczam 210)

      Usuń
    2. A to przepraszam :-) ja tętno maksymalne mam o ponad 40 niższe, ale w moim wieku to nic dziwnego :-)

      Usuń
  3. Pierwsze zdanie mnie rozłożyło na łopatki ;) Tym bardziej, że zgadzam się z nim w zupełności ;) Szybkość to też nie jest moja mocna strona, ostatnio ambitnie zrobiłam sobie mini interwały - 30s sprintu (tak jakby) i powrót marszem tego samego odcinka i tak 10 razy. Maksymalne osiągnięte tempo to coś koło 3:55 ale nie powiem, żebym była radosnym człowiekiem wtedy :P

    OdpowiedzUsuń
  4. PS. Dziękuję za dodanie do linków :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Drażniom i drażniom biegaczy. Oczywiście wylano na mnie wiadro jadu za ten tekst. Że niby co te biegacze takie uprzywilejowane majo być? WON do lasu! Normalne ludzie do lasu to jeżdżo tylko śmieci wyrzucać, to se tam biegać możecie. A swoją drogą, szybkość to moją mocną stroną też nie jest. A ściganie się z własnymi życiówkami mi nieobce. Dopiero było, że fajnie by było złamać godzinę na dychę, teraz już mi się 55-250 minut śni po nocach...

    OdpowiedzUsuń