4.10.2011

Gdzie jestem...

Z żelowymi, zimnymi okładami na kolanach dziś już po biegu. Całkiem niezapowiadanego, bo wtorek to czas na fitness (jestem instruktorką i prowadzę zajęcia w klubie 2 razy w tygodniu), ale że zajęcia odwołano to ja hop w buty i słuchawki i do biegu gotowa start. Całkiem było dziś miło - 11 km w średnim tempie 6:12 (wciąż b. wolnym, ale ja po prostu nie potrafię szybciej biegać na dłuższych kawałkach, na krótszych zresztą też). Kolana tylko na początku dawały o sobie ostro znać, a potem już się przyzwyczaiły, że bolą.

Na początku biegu małe i większe górki, potem po płaskim wzdłuż rzeki mijając zakochane pary, rowerzystów, rolkarzy i młodzież z baryłeczką. A z dala zachód słońca, kontury miasta i Radiohead w uszach.

Note to myself: 1) mimo, iż sprzęt nie biega czas sprezentować sobie jakąś inteligentną oddychającą koszulkę z długim rękawem; 2) pożyczana od Wielkiego Łosia opaska "power balance" chyba nie działa - dziś bez niej biegało się super. 

Za mną już ponad 3 miesiące dosyć intensywnego (jak na mnie) biegania. I z dumą obserwuję, jak po standardowej treningowej "dyszce" nie wchodzę już na czworakach po schodach, tylko czuję się całkiem wporzo. To się nazywa postęp :) 

Ale jak tak dobiegam do domu i wyobrażam sobie, że maraton to tak ok. 5 razy to co właśnie zrobiłam, to uświadamiam sobie gdzie jestem... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz