12.01.2014

Góra-dół. Góra-dół. Dół. Góra

"Bo, a może wpadniesz do Warszawy? Pobiegamy sobie w Falenicy i nalewkę wypijemy razem?" Oczywiście nie bieg (mało ostatnio biegam), ale ta nalewka (za to dużo piję) ostatecznie przekonała mnie do tego, by tłuc się kilka godzin w polskimbusie i weekend spędzić w fajnym towarzystwie Krasusów z dala od trosk, myśli natarczywych i ciemnych oraz nieudolnych prób kombinowania jak tu żyć :) Dar przekonywania... Poza tym, tego mi trzeba było. Sponiewierania się w lesie, mdłości na widok każdego kolejnego podbiegu ("borze, następnego już nie przeżyję"), braku tchu dwa metry przed końcem wzniesienia oraz poczucia dzikiej wolności na zbiegach i tej wyszarpanej radości na mecie.

Dla niewtajemniczonych. Bieg w Falenicy to jeden z cyklicznych biegów ekhm... górskich, tak górskich, rozgrywanych na warszawskich rubieżach. W lasku takim, na wydmach się biega, góra-dół, góra-dół, po ok. 3 kilometrowej pętli, a na każdej 7 podbiegów. A więc góra-dół, góra-dół. Góra-dół. I tak 21 razy. Dwadzieściajedenrazy.

Na start dojeżdżamy wspólnie z Krasuem, Kasią i Kwito (pozdrawiam!). W międzyczasie bawię się Garminem próbując zmienić ustawienia, gdyż zegarek mój uparcie od jakiegoś czasu twierdzi, że znajdujemy się przynajmniej na 20 tys. m wysokości i ani myśli zejść na ziemię, a przecież kiedyś trzeba.... (ktoś? coś? jakiś pomysł? co zrobić?).

Ciut rześko, słońce zaszło, a ja tylko w cienkich rajtuzkach i koszulce z długim, ale wiem, że za moment ten outfit może się i tak okazać zbyt ciepły (okazał). Mała rozgrzewka coby się zbytnio nie zmęczyć, a potem powitania. Z Avą, Marcinem, Elą poznaną w Okunince i Robertem z drużyny Smashing Pąpkins. Bardzo to miłe, pozdrawiam. Ponieważ ostatnio biegam mniej, a w terenie to jeszcze rzadziej, zapisałam się przezornie do grupy wolniejszej, która wg deklaracji, 10-kilometrową trasę pokonać ma w czasie powyżej 48 minut. Tak naprawdę to trasa ma 9 km, ale ponieważ jest naprawdę mocno pofałdowana, falenickie wyniki nijak się mają do rezultatów z typowych płaskich i ulicznych dyszek. I moja przezorność była uzasadniona, o czym przekonać się miałam znacznie szybciej, niż się spodziewałam...

"O, tu jest ten pierwszy podbieg, który pamiętaj Bo, pokonaj na luzie, aby się nie zakwasić" - poinstruował doświadczony Krasus przed startem. I co zrobiła Bo? Oczywiście przebiegła go, jak i cały pierwszy kilometr najszybciej jak tylko umiała, a może i jeszcze bardziej, w końcu jest las, są górki, jest tak zajebiście, chwilo trwaj...

I o-oł. Gorąco, tchu brak, w ustach sucho, opaska od garmina ściska niczym biustonosz młodszej siostry, a nogi jakby z waty. Niedobrze. A przecież to dopiero początek. Udało mi się jednak powrócić do stanu używalności i w tempie już bardziej przystępnym pokonywać kolejne odcinki. Góra-dół. Góra-dół. Pod górę jakby w miejscu lub na beczce, w dół zaś niczym rozpędzona ciężarówka na Dakarze rozbryzgując leśny piasek i chybotając się na boki ku nadrobieniu strat. Zbiegi są zajebiste. Jak masz pewność, że noga zostanie w tym miejscu co postawiłaś, jak żaden korzeń nie wystanie nagle znienacka, jak inny biegacz niespodziewanie nie wskoczy ci pod koła i jak tak gnasz do przodu i sus za susem lecisz w dół - to jest bosko. Do następnego podbiegu.

Góra. (fot. D. Sikorski)

I choć na drugim kółku biegłam już sobie o tak o, wolno, wolniutko, w zawieszeniu nawet, myśląc już nie o tempie, tętnie i pokonywanych kilometrach, a o życiu, i choć widok każdego następnego podbiegu na ostatnim okrążeniu kwitowałam jednym, wszystkim dobrze znanym słowem, i choć zdecydowanie w górach (prawdziwych górach) wolę biegać dłużej i na niższej intensywności, to jednak bardzo mi się w Falenicy podobało. Mimo, ze wynik fatalny (49:15), a forma jeszcze gorsza.... Podobało mi się i już.

Generalnie to cały weekend był megafajny. I w sumie nie wiem co najbardziej. Falenica, gadanie o pasjach, pozytywne spotkania ze znajomymi, wspólne niedzielne wybieganie po Lasie Kabackim w wietrze, deszczu i gradzie (Aga, Paweł, Bartek, super, że wpadliście), pesto z pietruszki czy jednak - ach - te nalewki... (Dzięki Krasus i NKŚ!)
 ---
Do maratonu w Barcelonie zostały już tylko 2 miesiące. Strasznie mało. A ja totalnie zawaliłam ostatnie treningi, tak wyszło... Mam jednak nadzieję, że jeśli teraz (tak teraz Bo, w tym momencie) ogarnę się i wezmę do ciężkiej pracy, to moje maratońskie marzenia wciąż są jeszcze do uratowania. Tak też więc zamierzam. I tak też się stanie.

Bo o marzenia trzeba walczyć, same się przecież nie spełnią...

13 komentarzy:

  1. Jutro regeneracja (dziś jeszcze pąpasy, świat się sam nie okrąży!), a we wtorek wieczorem porządny trening. W czwartek kolejny i tak dalej. I Barcelona będzie piękną przygodą:)

    A 49:15 to weź, nie jest wcale fatalny wynik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toż mówię, że zaczarowana nalewka :)
      Barcelona będzie!

      Usuń
  2. Bo, jaki dół? Marsz na trening i to bez gadania! BTW fajna koszulka :-)
    A.

    OdpowiedzUsuń
  3. Może garmin oszalał po zdobyciu Everestu? Natomiast ze stanikiem... jak następnym razem będę u siostry nie omieszkam spróbować ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurde no, nie skojarzyłam faktów. Oczywiście, że Everest, pytanie tylko "co teraz?"

      Usuń
    2. Po okrążeniu świata, jak nic autolap ustawi ci się automatycznie na 400 tys. km ;-)

      Usuń
  4. Oj weź no, wynik wcale nie fatalny - przecież po górach biegałaś ;-) A jak cię znam (z postów) to tak się zaraz ogarniesz, że Barcelona będzie leżeć i kwiczeć u Twoich stóp. Aha, ja też z paskiem pulsometru mam wrażenie że występują braki w dostawie tlenu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaa, no właśnie. Ciągle zapominam, że Wy tam w stolicy góry macie :)
      Dzięki!

      Usuń
  5. Toż to była prawdziwa teofania! Najpierw zobaczyć ten słynny uśmiech w okolicach startu, a potem zobaczyć jak wyskakujesz mi zza pleców, za którymi się czaiłaś parę chwil na szóstym zbiegu pierwszego okrążenia. A żem nieśmiały wobec celebrytów, to nie zaczepiałem :)
    Wynik Twój jest zacny i prawie taki, jak wyszedł mi z obliczeń (no bo wyszło, że biegniesz pierwsze okrążenie ok. 2:30 szybciej niż ja). Są tacy, którzy będą Ci go jeszcze długo zazdrościć... No może, powiedzmy, do przyszłego roku, choć to bardzo napięty termin ;)

    A póki co, niniejszym, życzymy sobie i Waszej Boskości więcej objawień w Falenicy ;)

    To ja, 7b3edf593a72d3eb, ten sam co w lipcu :)

    PS. Gdyby nie te śliczne kabaretki (przykuwają wzrok, tak samo jak te Krasusa), pewnie już na trasie zauważyłbym, że mamy takie same buty :) (to znaczy, Ty pewnie wersję W).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "7b3edf593a72d3eb, ten sam co w lipcu" brzmi intrygująco.. :D

      Usuń
    2. Ejno 7b3edf593a72d3eb!
      Jeszcze raz mnie nie zaczepisz, to Boskość się naprawdę zdenerwuje. I już nigdy nie przyjedzie do Falenicy! No! Na wszelki wypadek, będę się teraz uśmiechać podwójnie do wszystkich obutych w Speedcrossy. A nuż to będziesz Ty! :)

      Usuń
    3. Haha, wszyscy od tej pory będą biegać w Falenicy w Speedcrossach ;)

      No dobrze, następnym razem zaczepię i asertywnie poproszę o podwójny uśmiech z autografem :)

      Przepraszam, że tak intryguję, ale wciąż szukam jakiegoś sensownego sieciowego wcielenia. Ot, takie prenatalne problemy ;) Mam tylko nadzieję, że będę miłym, zwinnym i piśmiennym kręgowcem. Najchętniej ssakiem, podobno niektóre z nich fajnie biegają ;) Chciałbym, żeby wcielenie swobodnie zaliczało 50-kilometrowe leśne spacery. Czuję, że tego zwierzęciu trzeba! Może nawet takie w BnO, w pogoni za Krasusem - w końcu też już jest moim idolem :) Słyszał, skoro tu zagląda, prawda? :)

      Nieodmiennie... 7b3edf593a72d3eb

      Usuń
  6. Lubię czytać twoje teksty, ;)A!Świetna koszulka! ;)

    OdpowiedzUsuń