Gdy tak jadąc wesołym saabem w Bieszczady, spokojnie, bez stresu i na luzie, a więc gdy tak w trakcie podróży, gdzieś w okolicach Brzozowa padło stwierdzenie, że patrz Bo, to mniej więcej tyle jak stąd do domu masz jutro przebiec, to zrobiło mi się słabo. SŁA-BO! Chyba wtedy tak na serio i na poważnie, uświadomiłam sobie, jak długie jest to 53 km. Dłuuugie no, psia jego mać. A ja zamierzam to kurde jutro przebiec, nie przejechać i to jeszcze po górkach, chaszczach i lasach.
I chyba tak naprawdę to ja do samego wystrzału startera, a może i do momentu przekroczenia linii mety, nie wiedziałam na co się porywam i do czego biorę. Na szczęście w życiu też tak czasem bywa, że nieświadomość i niewiedza pomaga. Rzadko bo rzadko, ale akurat w tym przypadku zadziałało. I wyszło. Nawet całkiem fajnie wyszło, ale od początku.
Wiedziałam, że nie jestem przygotowana na ten bieg. Ba. Zaryzykuję stwierdzenie, że rok temu, przy mojej ówczesnej napince i pedantycznym niemalże podejściu do planów i treningów, to rok temu z moją obecną formą i miniaturkowymi słupkami na endo, to ja bym w tym ultramaratonie wcale nie wystartowała. Ale ponieważ zaszły zmiany ;) i ponieważ nie chciałam, aby z powodu głupiego tytanu przepadło mi już trzecie wpisowe w tym sezonie, zdecydowałam się pobiec. Poza tym Bieszczady, heelloł, więc wiadomix.
A skoro więc mam pobiec, zaczęło się myślenie. Jak rozłożyć siły na 53 kurde kilometrach oraz jak monitorować stan swej (nie)mocy, przecież tu nie ma tak łatwo jak w zwykłym maratonie, że włączę tempomat i gnam. Które butki brać, czy bardziej te na kamienie, ale ciut mniejsze, czy speedcrossy na błoto, ale mocno już zbiegane, więc czy wytrzymają. Ile żeli, skoro na trasie mogę spędzić nawet 8 godzin i czy tylko żeli, bo może jeszcze bułkę grzmotnę, a jeśli tak to z czym. Kurtkę do plecaka? Telefon? Oksy? A czapkę szczęśliwkę z daszkiem czy może jednak buffa. Na szczęście na pytanie najważniejsze, w co się tego dnia ubrać, odpowiedź była prosta, więc jeden problem z głowy. Oczywiście, że w pĄkoszulkę! Zaczęło się też karboładowanie. Ooo, przyznam, że to szczególnie wzięłam sobie do serca, a raczej do żołądka. Pierwszy raz w życiu zjadłam tego samego dnia (w sobotę) makaron na śniadanie, obiad i kolację :)
Nie znając siebie na tak długich dystansach i nie wiedząc czego mogę się spodziewać, strategię na swój pierwszy bieg (mini)ultra streścić mogę w siedmiu punktach. 1. Biegnij za wolno, potraktuj ten bieg rozpoznawczo i na lajcie. 2. Nie słuchaj tego głosu. 3. Pokora! Nie cwaniakuj, nie szarżuj, nie popisuj się, 4. Nie wypierdziel się, nie połam. 5. Nie zgub. 6. Jedz i pij. 7. Baw się dobrze! Pewnie wszyscy umierają z ciekawości, co to za głos... Spokojnie, wszystko w swoim czasie, czytajcie dalej, akcja się rozwinie :)
Między nami pĄpkinsami tuż przed startem. Z Michałem po lasach i łąkach oraz Błażejem Suchą Szosą. |
Zero i jedynka z przodu
Całkiem fajne te biegi ultra, nie? zagadałam do Błażeja Suchą Szosą w okolicach 8 km. Hahaha. Tylko jakby przereklamowane trochę, bo gdzie te halucynacje i omamy... dodałam. Haha, pożartowali sobie ("pogadamy i zobaczymy po 35 km" odpowiedział Błażej) i pobiegli dalej... Tak właśnie na luzie, towarzysko i dość powoli przebiegały pierwsze kilometry Maratonu Bieszczadzkiego. Niestety asfaltem, ale za to z "kolorkami", które swym miedzianym i żółtym odcieniem pięknie komponowały się z błękitem nieba. Jesień w górach to ja love. Chyba tylko zima jest fajniejsza, pod warunkiem, że jest śnieg i nie marzną stópki.
Błażej, nie zostawaj z tyłu! Fot. Grzegorz "Wasyl" Grabowski |
Może to pod wpływem właśnie tych kolorków oraz uśmiechniętych i niczym niestrudzonych ludzi dookoła (pozdrawiam) realizacja pkt 1 przebiegała wręcz idealnie. Poza tym ustawiłam się na końcu całej stawki więc naprawdę biegłam wolno. Bardzo wolno. Za wolno. Trener rzekłby perfekcyjnie, ale mi zaczynało się nudzić... Za spokojnie kurde przesuwał się ten krajobraz.
Więc zaczęłam przyspieszać. Na początku tylko na zbiegach, potem również na wypłaszczeniach, a potem rzecz jasna, pod górkę oczywiście też. Chyba się rozgrzałam :). I po pierwszej dyszce, która w zasadzie przebiegła bez jakiejś specjalnej historii, zaczęła się zabawa. Wreszcie las, wreszcie ścieżki i górki, wreszcie się coś dzieje. Wreszcie zbiegi! Z drogi śledzie! Król Julian jedzie! Lewa woolna! Fu, fu, fu, fu! Bosko. Ktoś tam krzyknął nawet, jezzzu tylko się nie pozabijajcie - tak bardzo gnaliśmy z Błażejem w dół. Borze, jak ja to uwielbiam! Gdyby nie fakt, że przebiec miałam jeszcze ponad 40 km włączyłabym czasowstrzymywacz, tak było wspaniale, ale jednak wolałam, aby wskazówki Garmina przesuwały się do przodu.
I tak w okolicach 15 km po raz pierwszy odezwał się TEN głos. A gdyby tak pościgać się jednak? Hę? A gdyby tak nie zaciągać hamulca tylko gnać, skoro niesie, a zmęczeniem, kryzysami i odcięciem sił to pomartwić się jutro? A gdyby tak dać z siebie wszystko i pójść w trupa? Na razie chichutko się ten głos odzywał, szeptem niemalże, ale im stromsze zbiegi, im więcej ludzi i kobiałek wyprzedzonych, im bardziej ogniste kurwiki w oczach, tym w mojej głowie działo się coraz głośniej.
Goń ją! Wyprzedź tamtego! Wyciągaj te kopyta do przodu, w końcu niech się na coś przydadzą! Ścigaj się! Wyprzedzaj! Tak! Jesteś nienormalna! (ale do twarzy ci Bo z tym). Jesteś!
Dwójka z przodu
Od 17 km zaczęłam liczyć wyprzedzone przeze mnie dziewczyny. Panów też próbowałam zaliczać, tfu zliczać, ale szybko zgubiłam rachubę. A głos swoje. I to coraz głośniej. Że run Bo! Biegnij! Gnaj! Wiedziałam, że tempo jest szybkie, za szybkie (!), zdecydowanie za szybkie (!!!), ale jakoś nichuchu nie udawało mi się zwolnić. I tylko ta dziwna, wszechogarniająca i dzika przyjemność jazdy na rollercoasterze: góra-dół, góra-dół, góra-dół. Aaaa! Złapałam Tomasza i starałam się trzymać jego (mocne) tempo. A on nie dość, że szybko, to jeszcze z przysiadami i skłonami. WTF? No, zbierał chłopak puste opakowania po żelach... Wstydźcie się biegacze! Wstyd i hańba! "W domu na dywan też tak rzucacie?" Tak bardzo ciąży kawałek plastiku, że nie można wsadzić go w kieszeń i wyrzucić na punkcie? Z pewnością waga i objętość innych gadżetów, kijków, daszków kompresyjnych, telefonów i ajpodów, którymi jesteście objuczeni, nie pozwala wam dźwigąć jeszcze kilku gramów? Biedactwa...
W okolicach 22 km Tomasz pyta na jakim biegnę tętnie, bo on na 150. O-oł. Nie powiem. Bo jak zobaczyłam, że na 175 bpm, to tylko powinszowałam sobie geniuszu. Oj, będziesz Bo ómierać, będziesz. A tymczasem nim się obejrzałam i wyrwałam z zadumy, jak to ja szalona znowu biegnę zbyt szybko, spostrzegłam, że zostawiłam Tomasza za sobą. A przede mną znowu jakaś babka w fioletowym. Przecież nie zostawię jej tak bez wyprzedzenia, rajt? :)
Kolorki... Fot. Mirek |
Zwalniam więc, uspokajam oddech, odpuszczam tę rywalizację oraz chłonę otoczenie i zerkam na Garmina kiedy to już będzie ta upragniona...
Trójka z przodu
No, czyli jakby półmetek mamy już za sobą. Całkiem ładnie dajesz Bo. Teraz "tylko" wytrzymaj do mety. Dziękibogu nie było jakiś wielkich szans na przyspieszenie, bo zaczęło się pionowe podejście pod Berdo. Teoretycznie nie było wielkich szans, ale oni wszyscy tak strasznie kurde wolno szli! No po prostu musiałam :) Fu fu fu! Ręce na kolana i lufa do góry. Wyprzedziłam (ha!) tę w czerwonym i jeszcze jedną z kucykiem oraz całą masę fajnych męskich łydek. Oj panowie, ktoś tu chyba odpuścił treningi w ramach Schoding Pąpkins?
A nie wiem czy wiecie jak to jest z tym wyprzedzaniem. Ochota na jego czynienie wzrasta proporcjonalnie do liczby miniętych osób. Więc to nie jest tak, że ja jestem nienormalna. To jest po prostu siła wyższa, jakaś ogólna zasada rządząca wszechświatem, więc dlatego. Jej uległam.
Biegnę sobie. Fot. Grzegorz "Wasyl" Grabowski |
W Roztokach na punkcie przemili wolontariusze szybko napełnili mi bidony wodą i izotonikiem. Dziękuję. A ja standardowo rzuciłam się na zimną colę (mniam) i marszem ruszyłam do przodu. Asfaltowa droga pod górę (jej fragment pokonywaliśmy jakieś 20 km temu) nie zachęcała specjalnie do sprintu. Więc świadomie pokonywałam ją Gallowayem. Do znaku marsz, od znaku do brzozy truchtem. Do zakrętu marsz, a potem do mostku znowu truchtem. I tak dalej. Żadnej kobiałki w zasięgu wzroku, więc nie miałam przed kim uciekać ani kogo gonić, mogłam spokojnie przemieszczać się do przodu. Ale kiedy do cholery będzie ta nieszczęsna....
Czwórka z przodu?
Była. Na szczycie Okrąglika, do którego wiodło kolejne zajebiście trudne i pionowe podejście. Oj bolało. Tam to bolało naprawdę bardzo bardzo. Za szczytem było już ze mną źle i... zaczęłam się rozklejać. Poczułam dziwną niemoc, podobną do tej w drodze na Śnieżkę. Jakby żal mi się siebie samej zrobiło i szkoda... Pojawiły się łzy, trudności z łapaniem oddechu, drżąca broda. Bidulka. Dziś już wiem, że chyba właśnie w ten sposób reaguję na kryzysy na dłuższych dystansach. Po prostu mam ochotę usiąść i ryczeć. Na dodatek byłam sama i ta pustka niewątpliwie potęgowała smutek, apatię i niemoc. Brakowało kogoś, kto by mnie pociągnął (jak Wybiegany w Karko), brakowało impulsu, brakowało kopniaka w dupę lub chociaż jakiejś marchewki. Ale jedno wiedziałam! Choćby tiptopami, choćby na czworakach, choćby czołganiem nawet, ale dociągnę się jakoś do tej mety. I zmieszczę się kurde w limicie! Zrobię ten ultramaraton. Szłam więc sobie powolutku, coś tam potruchtałam czasem, wysiąpałam nosa, znowu szłam... Chlip chlip. Bidulka.
Gdzieś na trasie (kolorki!). Fot. J. Błasiak-Wielgus |
Jak ręką odjął minęły mi wszystkie kryzysy! W miejsce bólu i udręki pojawił się znowu ten pieprzony głos. Run Bo! Uciekaj! W jednej chwili normalnie! I niczym Feniks na nowo rozpostarłam skrzydła i pognałam w dół. Na szczęście było w dół, bo w tym wiedziałam, że mogę mieć przewagę. Jezzzu, jak ja tam leciałam z górki na pazurki! Jak wyprzedzałam wytrzeszczających oczy chłopaków po drodze! Jak mi się kolana prawie w drugą stronę na zbiegach wyginały, a palce u stóp niczym drobne w skórzanej podkówce obijały o przód butów. Postanowiłam się nie oglądać (pamiętaj Bo, powiedział mi ktoś kiedyś, oglądanie się za siebie to oznaka słabości), tylko pruć do przodu. Tak bardzo pruć, że dogoniłam kolejną dziewczynę (w pomarańczowym tym razem) i wyprzedziłam ją na podejściu.
Kiedy wreszcie będzie ta piątka z przodu? |
Nie wiem w sumie, czy przebiegłam czy przeszłam linię mety. Mam tylko nadzieję, że nie na czworakach było i że na kolana to padłam dopiero za kreską. Nie, nie popłakałam się. Najpierw musiałam przypomnieć sobie najważniejsze czynności życiowe... Ale po kilkunastu sekundach - zaczyna rodzić się nowa, zajebista tradycja - jak w kreskówce poryczałam się jak bóbr.
I choć trochę głupią i nierozsądną (po co ci Bo to ściganie, po co?), ogłuszoną TYM głosem oraz półprzytomną na mecie, to jednak jestem wojowniczką! Najprawdopodobniej z 9 paznokciami u stóp, piekielnym bólem i zmęczeniem w środku, ale kurde jestem nią! Nie wiem po co i dlaczego (nie pytajcie), ale jestem.
Z czasem 6:14 wywalczyłam szóste (ostatnie z nagradzanych) miejsce w open kobiet (i trzecie w K30, ale się dublowało), 69 (!) wśród wszystkich zawodników (na 464 sklasyfikowane sztuki). O 13 sekund wyprzedziłam siódmą dziewczynę na mecie, o minutę ósmą. Słaaabo, co? :) Stałam na scenie obok najszybszych kobiet Maratonu Bieszczadzkiego. Otrzymałam zajebistą wielką statuetkę, 200 zł, buffa i lawendowy krem Oriflame do ciała. No czyż nie jestem? ;)
Jej wysokość z trofeami i koleżankami na scenie :) |
No uwielbiam, co się będę powtarzać. Za to poczucie wolności, przestrzeni i powietrza. A Bieszczady z tą swoją "miękkością", łagodnością oraz równoczesną dzikością i drapieżnością są w tym względzie wyjątkowe. A jesienią - epickie i wyjątkowe podwójnie.
Sam Maraton Bieszczadzki zorganizowany perfekcyjnie. Choć ciut szkoda, że jednak większość trasy przebiegała lasem i nie dane nam było cieszyć się wszystkimi pięknymi widoczkami. I jeszcze szkoda (muszę to napisać, bo zastanę w domu zmienione zamki), że w biegu towarzyszącym (14 km) źle oznakowano trasę i czołówka pogubiła się tracąc pewne szanse na zwycięstwo... :(
Poza tym naprawdę było super, szacuneczek dla organizatorów.
Czy biegi ultra to jest to
Szczerze? Nie wiem. Zwłaszcza, że 53 km to nie jest jakieś specjalnie wielkie ultra...
Stwierdzam jednak, że chyba nie mam w sobie tej pokory i cierpliwości wymaganej przy bieganiu długich dystansów. Zbyt łatwo daję się podpalać, za szybko ulegam biegowej euforii i gnam bez opamiętania. Zbyt pochopnie ulegam kryzysom, płaczę i daję ponieść się emocjom. Za wyraźnie słyszę ten cholerny głos. A może po prostu za bardzo cenię sobie swe paznokcie? ;) Nie wiem.
Na szczęście paznokcie odrastają, a ja potrafię i lubię się uczyć. I tylko wynaleźć muszę skuteczny sposób na zagłuszenie tego durnego głosu. (Hmmm, a może i go nie zagłuszać?)
BO - pssst - to być może dopiero początek mojej górskiej ultra przygody...
Stwierdzam jednak, że chyba nie mam w sobie tej pokory i cierpliwości wymaganej przy bieganiu długich dystansów. Zbyt łatwo daję się podpalać, za szybko ulegam biegowej euforii i gnam bez opamiętania. Zbyt pochopnie ulegam kryzysom, płaczę i daję ponieść się emocjom. Za wyraźnie słyszę ten cholerny głos. A może po prostu za bardzo cenię sobie swe paznokcie? ;) Nie wiem.
Na szczęście paznokcie odrastają, a ja potrafię i lubię się uczyć. I tylko wynaleźć muszę skuteczny sposób na zagłuszenie tego durnego głosu. (Hmmm, a może i go nie zagłuszać?)
BO - pssst - to być może dopiero początek mojej górskiej ultra przygody...
Ale że jak to nie chciało się walczyć???? Przecież tydzień wcześniej jako pierwszy gratulowałem miejsca na podium i chciałaś mnie zawieść???? Wstydź się :P
OdpowiedzUsuńWstyd mi. Ty tak się wyrywasz do przodu, a ja tak ciągle w tle... ;)
UsuńJesteś zdrowo pierdyknięta :) Czasami śni mi się w nocy, że też mógłbym taki być, ale potem budzę się rano i znowu jestem białym, przystojnym i leniwym mężczyzną ;)
OdpowiedzUsuńA dziękuję ;) (też mi się nudzi ten codzienny widok własnej zajebistości, ale co począć?)
UsuńMega relacja!! Krejzola totalna! Nie po raz pierwszy ale znów Bo wzniosłaś się na wyżyny reportersko-literackie :) Nie mówiąc zresztą o wzniesieniu się fizycznie w Bieszczadach na te wszystkie górska w takim tempie. Gratulacje i ukłony! Może mnie to natchnie podczas mini-Łemko :)
OdpowiedzUsuńDzięki! I dajesz czadu na Łemko!
UsuńPrzeczytałem se to jeszcze raz... :) Jedna z najlepszych relacji EVER!
OdpowiedzUsuńPod prawie każdą relacją tak piszesz :) Dzięki dzięki!
UsuńWielkie gratulacje! Świetny wynik i relacja!!!
OdpowiedzUsuńPS. Chyba byłem jednym z tych "zaliczonych panów" :)
Przykro mi, następnym razem nie będę się tak pchać do przodu :)
UsuńBo, twoje relacje kończą się zdecydowanie za szybko. Już prawie czułem zapach lasu i runo pod nogami. Gratuluję wyniku, frajdy i tego głosu - on pojawia się tylko gdy zajebistość przeżyć przekracza normy.
OdpowiedzUsuńps. Z uwagi na kolorystyczną segregację przeciwników nie polecam biegu Św. Mikołajów :-)
Ojnie, ta wyszła zdecydowanie za długa, noale taki też dystans :) Dzięki dzięki!
UsuńBrawa, masz jakiś zapis z aplikacji np. Endo... ?
OdpowiedzUsuńJo! Oczywiście, że mam :) http://app.endomondo.com/workouts/424267882/2856513
UsuńBieszczady to był mój główny punkt biegowy w tym roku. Pech chciał, że kompletnie złożyła mnie choroba i leżąc w łóżku złorzeczyłam losowi i zaciskałam za wszystkich biegnących kciuki. Dzięki twojej relacji mogłam choć troszkę poczuć atmosferę, ból pot i łzy z którymi nie dane mi było się zmierzyć. DZIĘKUJĘ!!! W przyszłym roku na pewno będę i być może to ja będę czerwoną, niebieską lub różową koszulką obok której śmigniesz :) Gratulacje BO The Greatest!
OdpowiedzUsuńJeszcze się odkujesz! Ja też w tym roku nie zrealizowałam swych sportowych planów i... wiesz? świat mi się nie zawalił, a myślałam, że serio runie :) Dozoba gdzieś na trasie!
UsuńŚwietna relacja. Bardzo przyjemnie się to czyta i na prawdę można poczuć się tak jakby się tam było. No i daje niesamowitego kopa do treningów. Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńDzięki! Dzięki Dzięki!
UsuńAle czad! To Ty mnie wyprzedziłaś jakiś kilometr przed metą, na ostatnim zbiegu. Wprowadziłaś mnie tym samym na krawędź rozpaczy! :)))
OdpowiedzUsuńGratulacje ogromne. Następnym razem nie dam się.
Właściciel Pięknych Łydek
Najmocniej przepraszam :) Nie było moją intencją wpędzanie Cię w rozpacz, ale junoł - goniła mnie! :)
UsuńNastępnym razem - zobaczymy :)
Niesmak pozostał...
Usuń;)
PS. w Zimowym biegniesz?
Otwartą miałam relację w zakładkach i teraz sobie smacznie przeczytałam. Emocje do granic, walka do końca. Brawo, brawo, Wojowniczko! :)
OdpowiedzUsuń