23.09.2014

Z pamiętnika derektorki triathlonu...

Drogi pamiętniczku. Przepraszam, dawno do ciebie nie zaglądałam, ale naprawdę strasznie, ale to ogromnie zajęta byłam organizowaniem triathlonu. Jak już wiesz (na pewno coś wspominałam) dołączyłam bowiem do ekipy tworzącej dwudniową imprezę sportową w Bieszczadach pod nazwą Zaporowy Maraton (20-21 września 2014), gdzie odpowiedzialna byłam za tri oraz całą marketingowo-pijarową otoczkę.

Joj, drogi pamiętniczku, ile to roboty jest przy takim triathlonie!!! Nawet sobie nie wyobrażasz. Ja wcześniej też nie, a przecież niby triathlonistką jestę, startuję, jeżdżę po zawodach, relacje czytam, komentuję, a i sama organizowaniem różnych innych iwentów też się - bywało przecież - parałam. Ale triathlon to jest totalne premier ligue wśród jakichkolwiek chyba zawodów ever. A i tak większość roboty zrobili chłopcy (Tomek, Łukasz, Janusz - szacuneczek i podziękowania) na miejscu w Bieszczadach. Począwszy od pozwoleń (dziesiątki spotkań, setki pism i maili, tysiące telefonów), woprów, goprów, służb porządkowych i medycznych, sponsorów, brokerów ubezpieczeniowych, wolontariatu, poprzez taśmy, bojki, motorówki, tojki, bramki, kubki, wodę na punkty, żurek na metę, koszulki i medale, na zakupie wykładziny, zrobieniu stojaków na rowery, znakowaniu trasy, ba - opracowaniu trasy (!), promocji tego wszystkiego gdzie tylko się da i masie innych najprzeróżniejszych rzeczy skończywszy. A to i tak nie koniec. Bo oczywiście zawsze się potem okazywało, że "przecież jeszcze kurde o tym zapomnieliśmy..."

Najpiękniejsze triathlonowe fotki ever. Start z Zapory Myczkowskiej Fot. Mateusz Iwańczyk
Ale doszłam do wniosku pamiętniczku drogi, że z tym triathlonem to tak jak z prezentami. Super je dostawać, ale jeszcze fajniej dawać. Jak się człowiek cieszy jak głupi, gdy uda mu się coś załatwić. I sprawić komuś radość. Jak fajnie jest planować, wymyślać, błądzić, szukać, a potem - eureka! - wspaniałomyślnie znajdować rozwiązanie. Jak wiele się dzieje, gdy czasem puszczają nerwy, jak człowiek ma naprawdę dość, jak wyłącza telefon (ups, zdarzało się, ale tylko na momencik) i jedyne o czym myśli to rzucić to wszystko i... wyjechać w Bieszczady :) Jak gorąco się robi już podczas zawodów, gdy ktoś tam się skarży, schodzi z trasy lub niedajborze na niej gubi... Oj, nieciekawe to jest. Albo jak zaczyna padać deszcz. Niefajnie. Ale postanowiliśmy z chłopakami sobie jedno. Robimy wszystko najlepiej jak się da, na maksa robimy ten Zaporowy, ale również, pamiętamy, aby się przy tym wzajemnie nie pozabijać. Udało się :) Żyjemy!

Co robi Bo? Fot. Mateusz Iwańczyk
I muszę ci powiedzieć drogi pamiętniczku, że mimo, iż czuję lekkie zmęczenie, to przede wszystkim jestem dumna i zadowolona. Bo ponoć fajna impreza nam wyszła, wg niektórych zajebiście było, a wg innych, jeszcze lepiej nawet! Hopsa! I nasze drobne niedociągnięcia utonęły w morzu sportowych endorfin, satysfakcji na mecie, sumie przewyższeń oraz w tym sławnym bieszczadzkim błocie (nie, nie dało się poprowadzić trasy inaczej, a raczej sami tego nie chcieliśmy, koniec kropka) oraz przepadły w dodających emocji dziurach w podjeździe na Jawor. I jeszcze ponoć - taki był kurde zamiar! - fajny klimat stworzyliśmy. Towarzyski, na luzie taki, bieszczadzki... (i wcale nie pod wpływem piwa na mecie). Który w połączeniu z ekstremalnym (naprawdę było ciężko!) wysiłkiem na trasie, zmienną aurą dookoła, tlącymi się ogniskami w strefie mety, "ruską banią" i wieczornymi koncertami w deszczu dało mieszankę iście wybuchową i niezapomnianą. W triathlonie na trzech dystansach (1/2 IM, 1/4 IM, 1/8 IM) wystartowało łącznie ponad 120 osób! Imaginujesz to sobie pamiętniczku? Z całej Polski zjechali, a niektórzy to i nawet ze Zgorzelca! O!

Czy ktoś się jeszcze waha czy przyjechać na Zaporowy Triathlon za rok? Fot. Mateusz Iwańczyk
Mam nadzieję, że ci co nam zaufali, nie zawiedli się i wyjechali z Orelca nie tylko z pięknym medalem, ale również z masą pozytywnych wrażeń, wspomnień oraz nowych znajomości (nie tylko ekhm ze mną...). Jak myślisz, pamiętniczku? Spodobało im się? I jeszcze mam nadzieję, że góry dały im popalić (hehe!) i zweryfikowały wyobrażenia o tej kosmicznej formie, mocnej łydce i braku strachu na zbiegach. Taka poniewierka z pewnością nikomu nie zaszkodziła, a nawet wręcz przeciwnie... I że będą chcieli wrócić. Zechcą, nie? By się odegrać i wyrównać rachunki z Jaworem lub Kozińcem, ale także by znowu przeżyć fajną, górską przygodę i spotkać się z innymi świrami, dla których nie zawsze najważniejsza jest waga sztycy czy kształt bidonu oraz liczba funkcji w zegarku. 

Bo przecież - i ty pamiętniczku wiesz to chyba najlepiej - nie o to w tym wszystkim chodzi, rajt? Dlatego chyba ten Zaporowy tak się nam udał :)  Dzięki ekstremalnej trasie i dzięki fajnym ludziom.

To NIE była nagroda główna ;)
W Zagrodzie Magija, gdzie usytuowana była meta triathlonu. 
A propos udania się. To czy wiesz, drogi pamiętniczku, że w niedzielę, w nagrodę za ten trud włożony w organizację triathlonu pobiegłam sobie górski półmaraton? I że byłam druga na mecie, choć nic tego (tak wiem, standardowo) nie zapowiadało? Borze! Jaka to piękna trasa była! Lasami, brukiem, górami, polami, schodami i zaporą. I trudna! Oraz w błocie oczywiście! W dużej ilości bardzo błotnego błota doprecyzuję. Miałam biec na luzie i tak też zaczęłam, ale potem na zbiegach nie wytrzymałam i pognałam do przodu. Oj,  Bo Bo... A potem to już szkoda było zwalniać, tak dobrze żarło, mimo iż po 15 km zaczynało trochę zdychać i coraz wolniej człapało do mety. No ale doczłapało się jakoś i w przeciwieństwie do niektórych (mryg!) na pierwszej stronie wyników się znalazło, a potem to nawet jeszcze na pieniek (tj. pudło) wlazło i piękny ręcznie robiony medal za ten wyczyn dostało. 

Jeden weekend, a popatrz pamiętniczku ile się wydarzyło! Dwa dni, a tyle wrażeń! Ile nowych fajnych kontaktów (pozdrawiam!), pomysłów na przyszłość, przemyśleń, niespodzianek i doświadczeń. I niezliczona liczba fajnych łydek oraz silnych ramion, którym byłam wsparciem przy wychodzeniu z wody.... Ile nerwów, strachu, a potem radości na widok szczęśliwych uciuranych błotem sportowców na mecie. I choć miejscami miałam już naprawdę trochę dość, tak dziś wiem, że nie była to jedyna i ostatnia impreza sportowa, jaką przyszło mi współtworzyć. O nie! Za rok, a może nawet wcześniej, bo w czerwcu 2015 r. znowu będzie się działo. I znowu będzie głośno o triathlonie w Bieszczadach, nie tylko (hihi) z powodu takiej jednej pani derektor... 

A ciebie drogi pamiętniczku przepraszam, że tak długo się nie odzywałam. I obiecuję pisać więcej. Mam ci kurde tyle do opowiedzenia... !

4.09.2014

Triathlon Kraśnik czyli debiut tytanu

A czy to w Polsce jeszcze ten Kraśnik jest, zapytał Ktoś ostatnio, gdy tak po cichu pochwaliłam się nieśmiało, że właśnie zamierzam sprawdzić, czy ja wciąż temu triathlonu chcę być coś bliżej, czy jednak raczej nie. I czy startowanie totalnie bez treningu, po błogim okresie ciulowania, jedzenia, zabaw różnorakich niekoniecznie grzecznych, jest w moim przypadku możliwe. Tak spontanicznie na dodatek, z zaskoku i bez planowania. I czy da się tak bez napinki i na luzie... Acz z tytanem w paszczy, ha!

No bo czy się pozrastałam należycie, to już nawet nie myślałam (jasne, że tak), podobnie jak głośne precz rzekłam wszelkim obawom związanym z bajkiem i jakimkolwiek bliższym spotkaniom z autem tudzież innym drzewem.  

I coś Wam powiem. No ja jednak ten triathlon wciąż lubię. Nawet bardzo. Chyba bardzo bardzo. Miły dotyk flamastra na udzie piszący mój nr startowy przed wejściem do T1, układanie rzeczy w boksie, sprawdzanie w głowie czy wszystko mam (wszystko maaam!), liczenie dziewczyn (to jest kurde silniejsze ode mnie) i ocenianie swych szans oraz wpuszczanie strużka chłodnej wody w piankę. A potem buum i start. Oraz wreszcie to co najlepsze: wysiłek i przyjemność, walkę, myśli różne, radość lub wątpliwości, wkurw, ryzyko, słabości, strach, kryzysy, aż w końcu satysfakcję. Czy ludzkość wynalazła do tej pory jakąś inną rzecz niż sport, która równocześnie dawałaby tyle doznań, wrażeń i emocji? Dontfinksą.

A więc nowa historia tytanowej Bo rozpoczyna się w Kraśniku... (tak, to jeszcze w Polsce jest). Ciut dłuższy sprint: 850 m swim, 22 km bike, 5,5 km run. 

Woda
Czy opisywać po kolei, jak to po raz pierwszy (!) startowałam z brzegu, co było dość ciekawym doznaniem, bo nie wiedziałam kiedy i jak "rzucić" się na wodę. Jak potem płynęłam łeb w łeb z żabkarzami nie wiem czy bardziej dołując się faktem, że płynę z tymi, co niby zawsze na końcu, czy bardziej wkurzając się na liczne kopniaki, którymi raczyli mnie panowie. Jak wydawało mi się, że chyba utknęłam w miejscu jeśli nie przemieszczałam się do tyłu? Nie było to miłe uczucie przyznam. Ta świadomość, że nie umiem już kurde pływać... No ale potem okazało się, że wcale nie było aż tak źle. Że pływanie było ciut dłuższe (850 m), więc wynik 16:02 na moim obecnym poziomie niewytrenowania jest całkiem do przyjęcia. Całkiem.

Apropos pływania, to czy mówiłam już, że chcę i nauczę się motylka? No! A więc taki jest plan, a bardziej ochota, która mnie naszła, i którą mam nadzieję z sukcesem i radością hopsa sobie zaspokoić :)

Asfalt
Że nie boję się roweru, to już ostatecznie stwierdziłam kilka dni wcześniej w górach, gdzie w przemiłym towarzystwie (mryg!) machnęliśmy bieszczadzką pętlę. #borzejakjatouwielbiam! Kręcenie po górkach nijak ma się jednak do ścigania na zawodach i do tego w drafcie, tym bardziej byłam więc ciekawa, co ja i Kuba na to. Tak naprawdę, to chyba po raz pierwszy właśnie tu w Kraśniku, świadomie próbowałam wozić się na kole (spox, dozwolone). Wcześniej to albo nie można było, albo się bałam, nie umiałam lub nie doceniałam zalet. Teraz jednak, jako wiecie, wprawiona i doświadczona triathlonistka ino wypatrywałam jakiegoś pociągu i zaciskając zęby, które mi jeszcze zostały, próbowałam trzymać koło oraz uczciwie (w przeciwieństwie do niektórych panów) dawać zmiany. Lub też odpadać z peletonu, kiedy chłopcom nudziło się już moje towarzystwo (pffff!) i dociskając pedał znikali gdzieś za horyzontem, więc jechałam sama. Życie. 

Boski był ten rower. Zajebisty. W rowerze to zaraz po kolorze, ta prędkość jest chyba najfajniejsza. Średnio 33.3 km na 22 km dało mi czas 39:41. I oczywiście standardowo, bo jakżeby inaczej, zwłaszcza po niedawnych przejściach, jestem z tego kręcenia bardzo zadowolona. No jasne, że tak! Wy też możecie się zachwycać! 

Kostka chodnikowa
Jak się biegnie w triathlonie pytają, gdy ostatnią zakładkę robiło się tak ok. 2 miesięcy temu? Cóż odpowiem. Znam i czyniłam przyjemniejsze rzeczy w życiu, mimo, iż kibice, fajowe okrzyki (kurde, chyba niektórzy naprawdę mnie kojarzą!...), widok mety w oddali oraz wizja medalu i szczęścia na koniec. Ciężko było, ale dotargałam się jakoś, przebiegłam. Średnie tempo 4:45 na 5,5 km dupy pewnie nie urywa, ale dla mojej pąpdupci jest ok. Nie dało się raczej lepiej, nie chciało pewnie też i wcale nie zamierzam się teraz tłumaczyć i rozliczać, a czemu Bo tak słabo. Bo tak. Musicie się przyzwyczaić.
Tak, mi też jest z tym ciężko :) 

Poza tym. Po co się spieszyć jak żadnej kobiałki w zasięgu wzroku, a domyślałam się, że chyba raczej na pewno przybiegnę jako trzecia? :) Wiem. Ziew. Nuda. Ale co poradzę? Że znowu wskoczyłam na podium zajmując 3 miejsce open oraz 1 w kategorii i otrzymując flakon, statuetkę oraz dwie torby darów różnorakich, w których m. in. pomarańczowy lakier do paznokci (love!) oraz kombinerki. Chyba czas zrobić listę najdziwniejszych rzeczy, które wygrałam na zawodach...

Ta z czerwoną torebką to ja. 
Dla siebie
Tak więc w ten oto sposób zagubiona i boleśnie doświadczona przez los Bo powróciła do sportu i triathlonu. Znacznie szybciej, efektowniej i radośniej niż jej się to wcześniej wydawało. Ale jeśli ktoś zaraz napisze "a nie mówiłem, wiedziałem, że tak będzie" to zbanuję. Nikt nie wiedział, nie wie i nie będzie wiedział! Zrozumiano? Wciąż jestem nieprzewidywalna i nieodgadniona. No!

Sport jest już chyba częścią mnie, lubię, pożądam i wciąż będę to robić. Czy dla wyników jednak, flakonów lub zwycięstw? Oraz skrupulatnego realizowania planu treningowego, słupków na endo, wyrzeczeń głupich i jakiśtam udowodnień? Nie sądzę. Nie chcę. Wyrosłam.

Ale jeśli znowu mi odbije i zapętlę się w labiryncie swej ambicji i realizacji durnych bezcelowych celów, to kopnijcie mnie plis w dupę. Tylko mocno i skutecznie. Najlepiej dwa razy.

A dla pewności trzy, ok?