29.07.2012

Sama w lesie

Hasło na zbliżający się tydzień: las. Bo od wczoraj jestem na wsi i przez najbliższe dni przyjdzie mi biegać właśnie po lesie. Powiecie, wielce mi co - las. Tak, ale jak się człowiek udaje tam sam i to po raz pierwszy, nie zna terenu i nie wie gdzie czai się dziki zwierz, wybiega, gdy słońce w zenicie, a temperatura przekracza 30 st. C. to wcale nie jest to takie łatwe i oczywiste. Celem było więc nie tylko nabicie 20 km w skrajnie wymagających warunkach, ale też nie zgubić się miałam oraz nie paść ofiarą napaści jakiej lub ataku innego wystającego pieńka. 

Jak to dobrze, że ja przejrzałam tę książkę. Naprawdę warto czytać! Dzięki wiedzy na czym polega bieg w tę i z powrotem mogłam opracować strategię na to wybieganie. I tak: znalazłam drogę, która była taką osią z której wybiegałam w jakąś ładną ścieżkę, po czym po kilku kaemach zawracałam do "drogi głównej" i ponownie wypatrywałam jakiegoś kuszącego zakrętu. I tak kilka razy. Najważniejsze, aby z tych małych ścieżek już nie skręcać nigdzie (a korciło), no i się nie zamyślać za bardzo, tylko cały czas czuwać. A na mapie moja trasa miała potem kształt zgrabnego kwiatuszka. 

A sam bieg? Niby fajnie, bo las, bo blisko natury, bo samotnie i drzewa takie zielone, a jeziorko niebieskie, ale powiem, że było mega ciężko. Tak ledwo ledwo pobiegłam te 20 km. Ledwo. Żar lał się z nieba, nogi jakieś ciężkie, wybiegłam bez ulubionej chusteczki i generalnie jakoś bez specjalnej mocy. Na 6 km myślałam co by nie zawrócić nawet, ale wtedy wpadł mi w ucha ten kawałek (normalnie ciary, podkręciłam wolume, posłuchałam trzy razy) i dostałam kopa. Potem świadomie podobny set zapodałam jeszcze na 16 km i już wiedziałam, że da radę. Zwłaszcza, że w plecaku odnalazła się chusteczka (serio, mówiłam że magiczna?). A bufet oprócz tradycyjnej wody serwował dziś podczas treningu także nowy trunek - wodę z cytryną i miodem (gryczanym, moim ulubionym). To jest pyszne! Że tak powiem, miodzio! Naprawdę polecam. Można ponoć jeszcze soli dosypać co by zrobić prawdziwy izotonik, ale ja nie lubię przesadnej ekstrawagancji ;) 

I jeszcze trzy słowa do ojca prowadzącego:

1. To już trzeci tydzień, w którym biegam ponad 70 km. Dla jednych dużo, dla innych mało, dla mnie niby ok, ale zaczynam czuć ten kilometraż. Czas coś wypocząć więcej, bo nic, oprócz dzwoniących w kieszeni kluczy, nie wkurza tak bardzo jak brak sił i bolące nogi na treningu. 

2. A pamiętacie bieg dla Agg.? Otóż pragnę Was Kochani (i siebie też) bardzo pochwalić. Skrupulatnie wychylaliśmy te kielichy, bo druga operacja się udała, wyniki są świetne i wygląda na to, że wszystko jest i będzie ok! Myślę jednak, że tak dla spokoju, wciąż możemy, a nawet powinniśmy coś wypić. Za zdrowie Agg.!

3. Wszystkich, którzy uwierzyli we wpis Dzień jak co dzień muszę rozczarować - tak nie wygląda mój prawdziwy dzień. I gdy tak teraz patrzę na ten mój opisany, wyimaginowany dzień i potem na swój prawdziwy, potem znowu na ten wyfantazjowany i znów na swój prawdziwy, i potem jeszcze raz na blog i na siebie, to stwierdzam, że mój prawdziwy dzień jest zdecydowanie lepszy. Nawet bez tego trenera. 

25.07.2012

Dzień jak co dzień

Mój biegowy dzień zaczyna się już w zasadzie dnia poprzedniego. Oczywiście nic nie jem po 18.00, bo zdrowo, kładę się spać wcześnie, bo regeneracja, nastawiam budzik na 5.30 i przygotowuję set na poranny trening. Ostatnio był zestaw Nike, więc jutro zapodam chyba Asics. Buty pod kolor opaski do włosów, którą z kolei dopasowuję do żarówiastych wstawek na rękawkach koszulki. Rzut oka na indywidualny plan treningowy - ooo, jutro to co lubię, interwały. Już się nie mogę doczekać treningu, zwłaszcza, że nadzwyczaj szybko odpoczęłam po ostatnim mocnym i długim wybieganiu. Jakbym z kategorii K18 była, a przecież nie jestem :( Ale wcześniej noc, snem niemowlaka przesypiam zdrowo i głęboko 10 godzin. Śni mi się maraton w Nowym Jorku... Świetnie, że będę mogła w nim pobiec już niebawem, wylosowali mnie za pierwszym razem! 

Rano budzę się przed budzikiem. Uwielbiam wstawać skoro świt, jestem taka rześka i wypoczęta. Kilka wygibasów mojego wysportowanego, jędrnego i opalonego ciałka, wbijam się w kuse szorty i koszulkę, na głowie dizajnerskie okulary przeciwsłoneczne, a na nogach butki - ta najnowsza kolekcja jest naprawdę świetna. Włączam kilka biegowych aplikacji na swym smartfonie, ustawiam playlistę na ipodzie, obwieszczam na fejsbuku, że właśnie wybiegam na trening i biegnę. Gdybym kogoś spotkała, to na pewno bym się doń uśmiechnęła. Taka jestem szczęśliwa, że mogę pobiegać kiedy wszyscy inni śpią.

Z osobistym trenerem umówiona jestem o 6.00 przy drabinkach. Już czeka, zawsze jest punktualny, ooo podciąga się na drążku na przemian z pompkami, zwolnię popatrzę bo aż miło, dżizz jakie on ma te łydki fajne. Potem już wspólna rozgrzewka, każdy mięsień gotowy do dalszego wysiłku i bez żadnego ociągania i z wielką ochotą zaczynamy trening. Na początek spokojnie kilka kaemów w tempie 4:30 min/km. Nie sapię, nie męczę się, nie zadyszam, biegnę tak lekko, oczywiście na śródstopiu oraz zgodnie z zasadami chi running. Czasem jednak trener koryguje moją sylwetkę, poprawia ramiona i ułożenie bioder. Niech poprawia, to całkiem miłe, a on zresztą od tego przecież jest. Kurde, ale te łydki to ma naprawdę mniam. Potem interwały podczas których ja nie biegnę - ja lecę, mknę lekko ponad asfaltem, swobodnie i radośnie. Już koniec? No popatrzty jak zleciało. Jakoś się specjalnie nie zmęczyłam, ale generalnie to ja się nigdy nie męczę i nie pocę. Odkąd zaczęłam biegać wszystko wychodzi mi tak łatwo i bezproblemowo. Przecież na pierwszym treningu ot tak z ulicy zrobiłam 15 km i nic mi nie było. Kolka? Łupanie w krzyżach, bóle kolan czy stawów? Kontuzje jakieś? Poproszę o inny zestaw pytań, to mnie naprawdę nie dotyczy.

Po treningu orzeźwiający prysznic, lekkie śniadanie i do pracy. Rowerem oczywiście, bo jestem fit i happy. Fajną mam pracę, bez stresu, szef zacny, na lunch mnie ostatnio często zaprasza, ciekawe podróże są, płatne nadgodziny i zapowiedź podwyżek nawet. W pracy jestem uśmiechnięta, opanowana, spokojna (to na pewno zasługa sportu i zdrowego stylu życia), nie fukam, nie buczę, wszyscy mnie lubią, tylko dziewczyny zazdroszczą formy i sylwetki. Czasem myślę, że może i chciałabym mieć bardziej stresującą pracę, co by potem na treningu móc się wyżyć bardziej, ale summa summarum nie narzekam. Może być.

Dziś skoro biegałam rano, to po południu, po pracy na jakiś fitness się chyba wbiję. A może basen i sauna? Choć nie, dziś przecież mam masaż. W każdą środę mam masaż relaksująco-sportowo-ujędrniający. Nie powiem, nie jest to tania atrakcja, ale naprawdę warta tych pieniędzy i dobrze, że mnie na nią stać. Polecam, po takim masażu czuję się jak nowo narodzona. Myślałam też o kolejnym tatuażu - takim na nadgarstku "no pain, no gain". Ale tak szczerze, to nie do końca rozumiem... choć fajnie się rymuje.

Wieczorem romantyczna kolacja we dwoje. W sumie wiem, że trzeba trzymać dietę i uważać na to co się je, ale cóż pocznę, że mam taką przemianę materii, że mogę wciągać dosłownie wszystko i w ogóle nie muszę się pilnować? A słodycze i lody pochłaniam kilogramami. I jeśli idzie, to w cycki.

W najbliższy weekend kolejne zawody. Mam nadzieję, że teraz organizator stanie na wysokości zadania i że będą zasłonki w prysznicach. Oraz damskie koszulki w pakiecie startowym. O wynik jestem spokojna, mam formę i czuję - jak to mówi młodzież - powera. I chyba nawet delikatny makijaż zrobię, bo przecież się nie czerwienię i nie pocę, a zawsze to ładniej na fotkach z biegu wyjdę.

Ot, taki zwykły dzień jak co dzień. Na jutro przyszykuję sobie zestaw NB.

22.07.2012

Wycieczka biegowa. Ktoś słyszał?

Ja słyszałam, ja! A nawet powiem więcej - doświadczyłam! Bo jako że tydzień debiutów mamy, to i ja postanowiłam doznać czegoś po raz pierwszy w życiu. I wybrałam się z dwoma Maćkami na wycieczkę biegową po górkach - 30 km. Istne szaleństwo, ale nigdy przecież nie mówiłam, że jestem do końca normalna.

Nie wiem czy wiecie, ale u nas na Ukrainie to kilka pagórków, większych bądź mniejszych wzniesień i lasów jest (gdzieś te niedźwiedzie w końcu mieszkać muszą). Wystarczy wsiąść w pekaes, by po godzince znaleźć się w całkiem ładnej scenerii idealnej do trailowego biegania. I tak też zrobiliśmy.

Wybraliśmy trasę w tę i z powrotem (kto nie wie na czym ona polega odsyłam tu). Tak troszkę asekuracyjnie dla mnie, bo jakbym poczuła, że nie dam rady - to myślałam sobie - skrócę trasę w tę i automatycznie obetnę dystans z powrotem i ostatecznie jakoś doczłapię się na ten przystanek autobusowy. Ale nie było takiej potrzeby! Standing ovation! Biegłam prawie tak ładnie i żwawo jak chłopcy i tylko na końcu odjechali mi trochę, bo zachciało się im ścigać kto pierwszy ten lepszy (faceci...). Nie było kryzysów, kontuzji, spadku formy i myślenia pierdolę nie biegnę. Było świetnie. Jestem z siebie dumna. Udałam się sobie. Jestem hero!

Oczywiście tempo nie było zabójcze (średnio wyszło 6:52 min/km), Maćki przygotowują się do biegów ultra, więc celem nie było ćwiczenie szybkości tylko generalnie pobieganie w miłej atmosferze po górkach. Trasa? No jak to trasa w terenie, raz pod górkę (całkiem dużą), raz z górki (bywało, że stromej), głównie lasem, ale też asfaltem kilka kilometrów po wsi, błota było sporo, ale mniej niż się spodziewałam, wystające konary (unosiłam wysoko nogi wg instrukcji), pokrzywy, latające muszki, nie do końca jasno oznaczony szlak. Nigdy w lesie nie byliście? No, to co będę się tu rozpisywać na marne.

Ale na pewno umieracie z ciekawości co jadłam i piłam podczas tej wycieczki. Otóż rano w domu przed siódmą - standard - owsianka plus potem w autobusie banan i batonik musli z Biedronki. Potem na 12 km jeden żel (nie byłam specjalnie głodna, ale wiem, że jak człowiek pożąda żelu, to znaczy że może być już za późno na ratunek) i kolejny na 23 km (ten już powiedzmy siedział mi głowie od kilku kilometrów). Do picia miałam 3 butle: 1 bidon 0,5l z Vitargo + 1 bidon z wodą i jeszcze zapasową 0,7l wodę. Wypiłam prawie wszystko. Dodam, że nic nie smakuje podczas takiej wycieczki tak dobrze jak woda. No może jeszcze po treningu bro tak smakuje, ale jak dla mnie woda przy bieganiu rules. W plecaku oprócz płynów miałam jeszcze koszulkę na zmianę, kurtkę (lekki, śliczny ortalion w groszki z różowymi wstawkami - nie wiem z czego się tu śmiać Maciek!), telefon, 3 chusteczki higieniczne, pieniądze, folię NRC i batona Vitargo (ostatecznie go nie zjadłam). Już się przyzwyczaiłam do biegania z plecakiem. Czuć go głównie na początku, kiedy zapasy są duże, potem z każdym kolejnym kilometrem świadomość utorbienia w zasadzie zanika.

Różowa koszulka, co by łatwiej mnie było znaleźć jakbym w przepaść spadła.
30 kilometrów z przewyższeniem +824 m, -779 m, pokonałam w czasie 3:26. Spocona, słona, ubłocona po kolana. Umęczona, ale nie do umarłego.

Ohmygod, jak ja to lubię.

18.07.2012

Maraton dla bystrzaków (2)

Czyli ciąg dalszy o poradniku musthave "Maraton dla bystrzaków" autorstwa T. S. Drenth.

Tak dobrze żarło, a zdechło - jakby to powiedziała moja psorka z liceum. Po pasjonujących fragmentach wstępnych, które wprowadzały nas w skomplikowany i zawiły świat sprzętu, gadżetów, miejsc i towarzystwa do biegania, sztuczek motywacyjnych itepe i itede nastały znacznie mniej ciekawe rozdziały o treningu. Nuda Panie. Nuda. Rozgrzewka, rozciąganie (z liną?), różne środki treningowe, ćwiczenia, praca nad szybkością i wytrzymałością, plany treningowe. <Ziew>. Dieta, indeksy glikemiczne, węglowodany, żele energetyczne, dobre i złe tłuszcze, witaminy, nawadnianie. <Ziew>. Kontuzje, profilaktyka i leczenie.

Nic się nie dzieje! Same mądrości, o których nawet nie śmiem głosu zabierać, nie mówiąc już o jakimś opisywaniu, cytowaniu czy niedajboże konstruktywnej krytyce...

Ale żeby zaspokoić oczekiwania kilku bystrzaków, którzy (wiem to) czekają z niecierpliwością na ciąg dalszy amerykańskich rad jak pokonać maraton, wybrałam specjalnie jeszcze kilka perełek. Przepisać sto razy, zapamiętać, wydrukować i na lodówce magnesem przyczepić.

  • Większość szlaków porastają korzenie. Jeśli nie będziesz podnosił stóp wystarczająco wysoko, stawiając każdy krok, możesz potknąć się o te korzenie i się przewrócić. 
  • Choć wiejskie drogi są zwykle ciche i spokojne, to jeśli spotkasz jakieś niepożądane towarzystwo i będziesz wołał o pomoc, istnieje ryzyko, że nikt Cię nie usłyszy.
  • Jeśli będziesz biegała tą samą trasą każdego dnia o tej samej porze, ktoś może się na Ciebie zaczaić, by spróbować zrobić Ci krzywdę
  • Bieg w tę i z powrotem polega na tym, że biegniesz przez określony czas, a następnie zawracasz i biegniesz tą samą drogą, którą właśnie pokonałeś.
  • Biegaczy można podzielić na dwie kategorie: tych, którzy noszą chusteczkę i w razie potrzeby ją wyciągają i delikatnie wydmuchują nos oraz tych, którzy tak nie postępują.
  • Podczas długich biegów i ćwiczeń nie wyrzucaj pustych opakowań po żelu na drogę - to śmiecenie!
  • Jeśli nie masz możliwości by przespać w nocy 8-12 godzin, pomyśl czy nie mógłbyś się zdrzemnąć w którymś momencie dnia albo zaraz po pracy.
Podsumowując. Gdyby nie było internetów, telewizji, innych książek o bieganiu oraz specjalistycznej prasy to z pewnością cały ten poradnik mógłby być przydatny dla osób rozpoczynających swoją przygodę z bieganiem. Ale, że internety i cała reszta są - to najbardziej użytecznie, wg mnie laika, będą rozdziały poświęcone już stricte treningowi i fizycznym przygotowaniom do maratonu. Pozostałe fragmenty zalecam stosować wymiennie z kabaretem Ani Mru Mru tudzież Kwejkiem lub innymi Demotywatorami. Oby ostrożnie!

Ale żeby maraton bez śniadania?

Odradzam Ci jedzenie czegokolwiek rano w dniu maratonu - pisze T. S. Drenth. Będziesz miał mnóstwo okazji do uzupełnienia paliwa po wyścigu. W momencie startu będziesz na nogach przez mniej niż godzinę, więc nie zdążysz zgłodnieć. Nikt nigdy nie umarł z głodu tylko z powodu niezjedzenia śniadania, ale dla wielu osób jedzenie wtedy, kiedy nie powinno się tego robić, skończyło się wymiotami na trasie wyścigu. 

Że tak bez owsianki mam wybiec? I bez kromki z miodem? No nie wiem, nie wiem...

15.07.2012

Zaraportuję

Żeby nie było, że tylko czytam jakieś dziwne poradniki, pragnę obwieścić, że również biegam. I zaraportować swoje postępy z realizacji przedmaratońskiego planu. Bo jak już wie każdy obywatel i obywatelka kraju nad Wisłą - od niedawna lecę wg tego planu by przygotować się do Maratonu Warszawskiego. A mijający (9 w planie) tydzień był bardzo udany.

Poniedziałek - ciulowanie (nie biegam w poniedziały)
Wtorek - 4 km luźno + 8 km WB2 (tzw. drugi zakres, pierwszy od nie pamiętam kiedy więc obawiałam się nieco) - wyszło w średnim tempie 4:53 i tętnie 172 (czyli jak na mnie rewelacyjnie nisko) + 2 km luźno. Bardzo mi wyszedł ten trening, było mocno ale bez poniewierki. Nice.
Środa - 10 km luźno i przyjemnie przy dźwiękach Macy Gray. Uśmiechałam się do wszystkich.
Czwartek - miało być 15 km OWB1, ale był kros z chłopakami po lesie. Bosko! Długie i naprawdę długie podbiegi, zróżnicowane zbiegi, mocna ekipa i fajna atmosfera. 4 pętelki po 3 km każda. Love bieganie po lesie (nowe butki do tego mam, napiszę niebawem). Za tydzień powtarzam. I za następny tydzień też.
Piątek - ciulowanie (jak to mówi znajomy: piątek weekendu początek, można wypić piwko lub dwa, lub siedem)
Sobota - masakra czyli interrrrrwały! Po 4 luźnych km - 8 razy po 2 minuty prucia na maksa z przerwą 1'30''-2'. Pierwsze cztery powtórzenia jeszcze spox, ale potem... oj naprawdę ciężko. Nie było jednak wyjścia, zacisnęłam zęby i lufa do przodu. Satysfakcja bezcenna. W nagrodę na śniadanie (biegałam rano) - wielka porcja lodów z owocami i bakaliami.
Niedziela - 23 km OWB1. Długie wybieganie ze znajomymi. Była nas siła - kilkanaście osób! Testowałam też nowy plecak do biegania. Na początku trochę dziwnie, taka otulona się czułam i wszystko skakało, ale potem poskręcałam te różniaste szlufki, paski, klamerki i uchwyty i się jakoś przyzwyczaiłam. Jeszcze troszkę pobiegamy razem i napiszę co i jak z tym plecakiem.

A nową świecką tradycją stało się kończenie treningu na bosaka po trawie. Tj. ściągam butki 2 km od domu, połowę lekko truchtam na paluszkach, potem rozciąganie nad rzeką, a reszta spacerkiem wciąż na bosaka. Ludzie paczą, ale w nosie to mam. Stopom się podoba. Jest super!

To był bardzo udany tydzień. Było zróżnicowanie, samotnie i w grupie, szybko i wolno, po płaskim oraz pod górę, z muzą i po cichu. W sumie wybiegałam zacne 71,5 km. Zuch dziewczynka!

Czy ktoś kto się zna może potwierdzić, że taka zamiana w planie przedmaratońskim jednego w tygodniu treningu OWB1 na mocniejszy kros po lesie o podobnym kilometrażu jest ok? Nie przyjmuję do wiadomości, że to złe rozwiązanie. 

13.07.2012

Maraton dla bystrzaków (1)

Czasem ponoć jestem bystra. Czasem nie (na przykład wciąż nie rozumiem kawału o sprytnym lisku). Ale po przejrzeniu fragmentu książki "Maraton dla bystrzaków" autorstwa Tere Stouffer Drenth (profesjonalnej biegaczki jak mówi okładka) stwierdzam, że sprytny lis to pikuś.

No i po prostu nie mogę wytrzymać Najdrożsi, by nie podzielić się z Wami mądrościami, które w owym poradniku wyczytać można. Czytajcie więc, zapamiętujcie i wkraczajcie na kolejny szczebel maratońskiego wtajemniczenia!
  • Spodenki do biegania różnią się od spodenek do gry w piłkę nożną albo w koszykówkę, które są zwykle cięższe, dłuższe i bardziej obszerne niż spodenki przeznaczone do biegania.
  • Kosztująca 15-30 zł czapeczka baseballowa może Ci zapewnić ten sam stopień ochrony co fantazyjne okulary słoneczne. Kiedy biegniesz pod słońce, załóż ją daszkiem do przodu. Kiedy zaś biegniesz ze słońcem za plecami (a daszek Cię denerwuje), obróć czapkę o 180 stopni. 
  • Rada dla członków rodziny biegacza: Znoś ich spocone uściski. Maratończycy często są spoceni, ponieważ muszą dużo biegać. Toleruj to, w końcu to przeminie. 
  • Dotyczy wygospodarowania czasu na trening: Jeśli dużo czasu poświęcasz na oglądanie telewizji, możesz nagrać interesujące cię programy i obejrzeć w trakcie rozciągania albo masowania nóg.
  • Nie wybieraj ubrań do biegania tylko na podstawie tego jak wyglądają. (To akurat sobie zapamiętam)
  • Chodniki są bardzo twarde - dosłownie - a to nie jest zdrowe dla Twoich nóg. 
  • Jeśli natkniesz się na psa, zrób najpierw dwie rzeczy: przejdź na drugą stronę ulicy, by oddalić się tak bardzo jak to jest możliwe i rozejrzyj się za jakimiś dużymi kamieniami. 
  • Także niektóre cmentarze dysponują trawiastymi powierzchniami do biegania na krótkim dystansie, choć na większości z nich można się natknąć jedynie na utwardzone drogi do spacerowania i biegania. 
Dość! Na dzisiaj tyle. Jestem na 50 stronie tej biblii i obiecuję, że ciąg dalszy nastąpi.

Dobrze choć, że te spocone uściski przemijają...

11.07.2012

A jednak mi szkoda...

No szkoda mi strasznie, że ten maratoński debiut już za mną. Że obecnie nie ma tej ciekawości, niepewności i tego wielkiego podniecenia.

Owszem, teraz przed Maratonem Warszawskim też jest chemia i spora ekscytacja , ale to jednak nie to. Jest inaczej. Rok temu wszystko było nieznane, odległe, wymarzone takie i nieosiągalne. Odkrywałam, sprawdzałam, czytałam, chłonęłam to bieganie wszystkimi niemalże zmysłami. A na samą myśl, że będę przekraczać maratońską linię mety miałam łzy w oczach. Serio. Co wieczór sobie to wyobrażałam. 

Teraz w moich przygotowaniach jest więcej kalkulacji, przewidywalności, normalności. Tak normalności - bo bieganie po prostu stało się codziennością. Szaleńczą i ulubioną, ale jednak codziennością.

Cieszą postępy, drobne sukcesy, podkręcanie tempa na treningach oraz praca nad wytrzymałością. Cieszą nowe zakupy (zwłaszcza butów, nie wiem co mi się stało) oraz planowanie kolejnych startów. Cieszy to, że ciągle coś odkrywam i że tak naprawdę to jeszcze wszystko przede mną w tym bieganiu całym. Bo plany mam ambitne...

Ale nigdy już nie zadebiutuję w maratonie. I tego to mi naprawdę ogromnie szkoda.

7.07.2012

Jest rok. Jest impreza!

Dokładnie rok temu 7 lipca 2011 r. pobiegłam. W angielskim Brighton podczas pobytu u przyjaciółki. Wzdłuż wybrzeża - miła trasa przy szumie fal i wietrze niewtymkierunkucotrzeba. W pożyczonych butkach, pożyczonych dresach i w nie swojej koszulce pobiegłam. Bo przecież nieprzygotowana byłam do takich wybryków, z wizytą się na Wyspy udałam, odpocząć, a nie męczyć się i pocić na własne życzenie. Była wtedy beczka śmiechu pamiętam, bo najpierw ubrałam tył na przód te pożyczone dresy, a potem - już w windzie - okazało się, że mam jeszcze tył na przód koszulkę ubraną. Nie wiem, tyłem chciałam biec czy jak? Dość, że zaczęło się nie tyle straszno co śmieszno...

A potem już poszło. Tj. pobiegło. W Brighton postanowiłam, że pobiegnę maraton i że zacznę biegać na serio. I po powrocie do Polski zaczęła się jazda. Wielka euforia, że biegam, ale też poczucie bezradności i niemocy, że nie mogę wykrzesać z siebie tyle ile bym chciała. Jak inni. Pierwsze 20 min i zmęczenie, że ciężko było mrugać powiekami. Stopniowo wydłużany dystans. Rekordowe 40 min biegu bez przystanku, a potem przebiegnięte w zachwycie pierwsze 13 km! Pamiętam to jak dziś. I przeciążenie, które wyłączyło mnie z biegania na miesiąc i kazało przesiąść się na rower. Wkrótce poznałam też innych biegaczy i powoli zaczęłam odkrywać, ogarniać i rozumieć, odkrywać, ogarniać, rozumieć... A wszystko działo się w wielkiej w tajemnicy. Bo coming out i wielkie taaadam nastąpić miały dopiero po ukończeniu maratonu. Poniżej 5 godz. przebiec go chciałam. Udało się godzinkę szybciej, ale nie to okazało się być w tym wszystkim najważniejsze. Tylko to, że wsiąkłam. Zatraciłam się w tym bieganiu. Bez reszty normalnie.

Co mi bieganie dało, a co zabrało?

Co mi dało? Oprócz tego, że zwiększył się mój stan posiadania o... (usiądźmy): trzy (a tak naprawdę to cztery, ale na razie o tym cicho) pary butów do biegania, 10 nowych koszulek, 2 pary tajtów 3/4 i jedne całkiem długie, spodzianki, 3 pary skarpetek z jonami srebra, 3 pary podkolanówek, spodnie długie sztuk jedna, softshell z Lidla sztuk jedna, 2 opaski, rękawiczki, 2 komplety bielizny sportowej, pas z bidonem, plecak do biegania (nówka sztuka jeszcze nie biegany), gremlin z GPS + pulsometr, empetrójka szufla, 3 bluzy (z czego 2 ulubione), 3 podkoszulki z długim rękawem, ortalion, 2 czapki z daszkiem i okulary...

Tak więc oprócz tego, że mój stan posiadania zwiększył się o ww rzeczy (a ja naprawdę z natury gadżeciarą nie jestem) to bieganie dało mi zdecydowanie coś więcej. Cel, wiarę w siebie, motywację, pasję odkrywania, nowych znajomych, nowe lektury i internety do czytania. Ciut lepiej się odżywiam i mniej alko piję (ale za to więcej słodyczy i lodów jem). Staram się też bardziej słuchać siebie i rozumieć, co ciałko ma mi do powiedzenia. Pisać znów zaczęłam i chyba mniej pracą się przejmuję. Z kompleksami walczę i na siebie staram się patrzeć mniej krytycznym okiem. Przedszkolną wręcz radość wyścigowania się i rywalizacji bieganie mi dało. Poczucie wolności podczas biegania w lesie i po górkach. Wiatr we włosach!

Co mi bieganie zabrało? 5 kilo mi zabrało. Trochę kasy też poszło, ale przecież nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. Swobody imprezowania nie mam jak dawniej, no i nóżki trochę się popsuły (będą naprawiane na jesień, ale o tym innym razem). Jakoś jednak specjalnie za tymi brakami nie płaczę... A nawet wręcz przeciwnie.

Od września 2011, kiedy zaczęłam używać gremlina przebiegłam 2394 km co zajęło mi łącznie 10 dni i 6 godz, a wg Endomondo spaliłam 238 hamburgerów (tylko tyle?). Wystartowałam w 10 biegach: 1x7 km, 3x10 km, 1x12 km, 1x15 km, 2 półmaratony, 1 maraton, 1 bieg górski w stylu anglosaskim + 3 testy Coopera. Na pudle cztery razy stałam (raz w Open, reszta w kategorii). Dwa pucharki mam, wybiegałam też turystyczny plecak, saszetkę na telefon oraz (to jest najlepsze hihi) nagrody finansowe o łącznej kwocie 130 zł.

Co by było jakby biegania nie było?

3.07.2012

Cel! Pal!

Czyli zaczynamy! Koniec zabawy, obijania się, nieregularnych i spontanicznych treningów. Koniec z nie chce mi się, a może dziś pobiegam czterysetki, a w weekend pościgam się na dyszkę. Będzie planowo i systematycznie. Aczkolwiek elastyczności i dostosowywaniu treningu do bieżącej dyspozycji nie mówię nie - już nieco siebie znam i mam nadzieję umiem też słuchać co ciałko ma mi do powiedzenia.

Uważność! Od dziś ruszam z przygotowaniami do jesiennego maratonu. Swojego drugiego maratonu (i już mam łzy w oczach, się wzruszam normalnie na samą myśl). Będę gotowa na 30 września, bo chcę jak boski Balotelli zostać bohaterką narodowego. I zostanę!

Wiem, że letnie przygotowania są trudniejsze od treningów zimowych szykujących formę pod wiosenne starty. Będę musiała jakoś sobie z tym jednak radzić. Z upałem, pokusą licznych startów (przed którymi i po których zawsze trzeba odpocząć, co już zaburza cykl treningowy), leniem (ale tego mam też zimą), kombinowaniem z urlopem itp. Jasno jest, więc trzeba też jakoś na tym treningu wyglądać ;), a że spacerowiczów mnóstwo to i liczba potencjalnych gapiów na moje pajacowanie podczas skipów jest ciut większa... Poza tym to będzie mój drugi maraton. Wg niektórych ponoć o wiele trudniejszy niż pierwszy start na królewskim dystansie. Bo się chojrakowi wydaje, że jest już nie wiadomo jakim biegaczem i z palcem w nosie machnie tę czterdziestkę. A tak naprawdę to nie ;)

Mądrzejsza więc o tę książkową i teoretyczną wiedzę oraz swoje prawie roczne doświadczenie (wiem co to OWB1 i WB2!) do przygotowań oraz przede wszystkim do startu podchodzę z pełną pokorą, determinacją i ... jakżeby inaczej - ambicją! Czyli bijemy życiówkę. I mówimy o tym głośno coby anioły dobre usłyszały, a wszyscy inni kibicowali i potem rozliczyli z wyniku.

3:45 - brzmi cudnie nie? Też mi się podoba. I na taki wynik chcę pobiec. Wskakuję w 8 tydzień tego planu treningowego. Podobnie przygotowywałam się na kwiecień i ten plan bardzo mi pasuje. Jest wymagający (zwłaszcza od 10 tygodnia), zróżnicowany i prosty do ogarnięcia. Myślałam też o Skarżyńskim, ale mistrz zaleca swoje treningi na przygotowania zimowe, więc może kiedyś indziej...

A tak po cichu marzą mi się okolice 3:40. Mission impossible?

(I tu wszyscy krzyczą, że possible, possible! I że mocno trzymają kciuki i że się uda!)