Kolorowe kaski i ciuchy chłopaków świetnie odbijają się na tle soczystej i tak prawdziwie głębokiej zieleni lasu. Ścieżki są dość szerokie, niezbyt trudne, ale niektóre podjazdy naprawdę potrafią dać w kość. Często taszczę Leona za kierę i chyba oboje musimy przyznać, że zdecydowanie bardziej wolimy sytuacje, w których przynajmniej jedno z nas jedzie. Za to zjazdy są kosmiczne. Jeszcze nie przeskakuję przez korzenie i kamienie, nie wiem jak odpowiednio "kleić" rower do trasy, generalnie to oprócz kręcenia korbą w kółko to nie umiem w zasadzie za wiele, a w gruncie rzeczy nic. Ale zjazdy uwielbiam! Coraz rzadziej używam hamulców, coraz bardziej pozwalam Leonowi na szaleństwa, na które chyba nie końca mam wpływ, coraz bardziej daję się ponieść. Gałęzie drzew odbijają mi się od kasku i oksów, opony wybierają w miarę dogodne miejsca przejazdu, amortyzatory pracują pełną parą. Jeden zakręt, drugi, ooo przelot przez kałuże i potem jakimś takim wąwozem lufa w dół. Borze! Ale jest bosko! Kocham rower! Jest flow! Chwilo trwaj!
BUM!
Najpierw chyba sprawdziłam językiem czy mam wszystkie zęby. Wszystkie. Potem rzut oka na kończyny czy jakoś specjalnie powykręcane nie są. Chyba nie. I dopiero zaczynam się rozglądać. Wkomponowana coś dziwnie w drzewo (kto je posadził na zakręcie), wciąż wpięta w pedały (to stało się tak szybko), z wyraźnym bólem uda, barku chyba też i przedramiona - wszystko po lewej stronie. Przestraszona na maksa. I tak leżę, trzęsę się z emocji, myślę co teraz oraz winszuję sobie tej durnej nonszalancji i głupoty. Potem kumpel zapyta się mnie czemu tak szaleję i czy ja tak zawsze. No cóż.
I tak leżąc przy tym drzewie przerażona, myślałam, że to koniec. Koniec dzisiejszej wycieczki, koniec kręcenia, koniec sportu przez najbliższe miesiące i tylko gdzie tu helikopter ma wylądować, albo jak mnie chłopaki zwiozą na noszach, skoro śniegu brak. I noszy.
Z pomocą kolegi uwalniam się jednak z objęć Leona oraz powoli próbuję wstać (i mimo, iż już przecież "po", to wciąż trzęsę się ze strachu). Udaje się za trzecim razem. Krew się leje, udo pobolewa, a ja z zaciekawieniem oglądam swoje (bądź co bądź) pierwsze rowerowe sznyty. Hmm, całkiem najs. I tylko to udo lewe ciut boli i chyba jakoś dziwnie puchnie. Oraz bark, że nie potrafię utrzymać kierownicy jak dawniej. No ale macham nogą, macham ręką, ruszam karkiem w prawo w lewo - wygląda, żem cała. Tylko więc delikatnie pozadzierana i potłuczonam. I wciąż trzęsąca się ze strachu. Ostrożnie sprowadzam rower w dół i opowiadam innym o "swoim pierwszym, prawdziwym, rowerowym dzwonie!" Ale wszystko Bo, ok? Dasz radę jechać? Wydaje mi się, że ok. Serio. Dam radę. Jestem cała, tylko strasznie się przestraszyłam.
I powoli, ostrożnie, już z hamulcami oraz na wysokiej kadencji dołączam do reszty i jadę. Czuję to udo, ale da się żyć, a ramię doskwiera głównie na wertepach i wtedy, gdy prowadzić trzeba rower do góry. No. To chyba znowu miałaś Bo więcej szczęścia niż rozumu. Kiedy się nauczysz? Że nie można dać się tak ponieść? Że nie warto wierzyć w umiejętności, których się nie ma? Że czasem trzeba bać się "przed" a nie "po"? No, wiem wiem. Może kiedyś się nauczę.
A wycieczka rowerowa cudna! Czarnorzecko-Strzyżowski Park Krajobrazowy. Do tej pory znałam fragmenty trasy z perspektywy biegacza, ale na rower te tereny są jeszcze lepsze! Prawdziwe enduro, zróżnicowanie, góra - dół, igliwie, korzenie, pusto i zielono. Oraz błotko jest. I niedźwiedzi czosnek (pierwszy raz próbowałam, jadł ktoś?).
Ale wracając do mnie. Po tym bliskim spotkaniu z drzewem kręciłam jeszcze ok. 3 godziny. Mniej intensywnie, zachowawczo i na hamulcu (nuda). Ale im więcej czasu upływało od dzwonu, tym bardziej zaczynał doskwierać mi ból nogi. Kiedy miałam już problemy z wsiadaniem do samochodu, kiedy do domu wchodziłam schodek po schodku, kiedy po kąpieli (wejdź tu człowieku z prostą i bolącą nogą do wanny) w ostrzejszym świetle łazienkowym zaczęłam obserwować odrapane i siniejące udo, którego obwód zaczął się zbliżać do wymiarów mej talii, stwierdziłam, że coś chyba jednak nieteges. Wizyta na pogotowiu, opatrunki, zastrzyk i prześwietlenia w pozach, których przyjęcie wymagało ode mnie naprawdę wielu starań. Oraz diagnoza: ramię w temblak, wszystko całe, ale trzeba leżeć i noga w górze oraz chłodzić. Dużo chłodzenia. I przede wszystkim leżenia.
Ja! Leżenia!
I tak więc kurde leżę sobie. Unieruchomiona. I chłodzę.
Nie. Jeszcze nie jestem wściekła, choć dziś miał być basen, szosa lub bieganie, a od piątku chciałam zacząć znowu chodzić na mastersów. Jeszcze nie płaczę, chyba że - tak jak w nocy - z bólu, gdy naprawdę ta cholerna noga nie dawała mi spać. Lub jak odległość do kuchni pokonuję w czasie biegania 100-metrówek. Jeszcze nie dramatyzuję i nie przekreślam swych sportowych i startowych planów na ten sezon. Jeszcze nie. Ale przysięgam, jeśli w ciągu kilku dni, sytuacja nie ulegnie zmianie, to zacznę panikować.
Chyba, że wcześniej oszaleję z tego bezruchu :(
(Choć i tak nie żałuję tego wyjazdu, było bosko. Dziękuję całej ekipie, kropka).