22.11.2012

"Oddany" - historia Teamu Hoyt

Dick i Rick - faceci, którzy sportowymi osiągnięciami udowodnili, że "nie da się" znaczy "da się" i swą postawą oraz determinacją podbili serca milionów na całym świecie.

Coś tam niby o nich czytałam, coś słyszałam o Teamie Hoyt, głównie za sprawą ubiegłorocznego przypadku niedopuszczenia do maratońskiego startu w Dębnie biegacza z niepełnosprawnym synem na wózku. Ale pojęcia nie miałam, że to jest TAKA historia! Niesamowita, wzruszająca, nieprawdopodobna! Naprawdę trudno uwierzyć, że prawdziwa. A jednak. Opisana w książce pt. "Oddany - opowieść o miłości ojca do syna" przez D. Hoyta i D. Yaegera.

Czytadło, wyciskacz łez na dwa wieczory lub jedno dłuższe przedpołudnie. Opowieść o walce, o miłości, o marzeniach i ich realizowaniu, o pasji, sile ducha i wytrwałości. I o bieganiu oczywiście, które potem rozwija się w triathlon i to w tym najlepszym, hawajskim wydaniu.

Śledzimy losy Dicka (ojciec) i Ricka (syn) Hoyt od momentu narodzin tego ostatniego (lata 60-te XX w.), po wspaniałe i niepojęte ich wspólne sukcesy biegowe i triathlonowe. Rick urodził się z czterokończynowym porażeniem mózgowym, bez umiejętności mówienia i samodzielnego życia. Warzywo wg lekarzy i urzędników, utalentowany i inteligentny chłopak wg rodziców. Rodziców, którzy postanowili o syna zawalczyć popularyzując równocześnie wiedzę o niepełnosprawnych i ich prawie do pełnowymiarowego życia w społeczeństwie.

18.11.2012

Co słychać?

Znowu mnie pokroili. Znowu dwa dni dochodzę do siebie po narkozie cierpiąc jak na kacu stulecia. Znowu mnie boli. A mnie zawsze boli cztery razy bardziej. Znowu kilkanaście dni w domu, (dobrze, że nie w szpitalu), z głupim internetem, mało ambitnymi książkami oraz równie wymagającymi serialami, sezonami i filmami. Znowu będę brać się za porządki i znowu po godzinie stwierdzę, że mi się nie chce. I pójdę spać. Przynajmniej spanie mi wychodzi. Znowu namiętnie czytać będę fora oraz przeglądać kalendarze biegów marząc gdzie by tu wystartować. Oczywiście wszędzie ;) I znowu będzie mi smutno. I pewnie przytyję dwanaście kilo.

A było już tak pięknie. Jeździłam sobie na rowerze. Najpierw na góralu staruszku, a potem na pięknej, zapierającej dech w piersiach, pojechanej w kosmos szosówce. Jazda na niej to inna galaktyka. To inna czasoprzestrzeń, tylko pamiętać trzeba, że najpierw wypinanie potem hamowanie, najpierw wypinanie, potem hamowanie, najpierw wypinanie... Inaczej jest bum. Nawet biegałam już coś w zeszłym tygodniu. Pan doktór pozwolił (Pani tak musi?). No dobra, biegałam i maszerowałam lub biegałam człapiąc. W tempie defiladowym, ale i tak było super. Choć jednocześnie smutno, bo uświadomiłam sobie, że do porządnego biegania i formy to - jeśli w ogóle - wrócę dopiero za dobrych kilka miesięcy. Strasznie smutno. Więc pewnie nie będzie zimą deski, a wiosną maratonu. Nie będzie też problemu z wyborem planu treningowego, ani ukochanych skipów i interwałów. Nic nie będzie. Plany znów staną się marzeniami, a ja znów będę myśleć. Pewnie za dużo.

A dziękuję, wszystko dobrze.

14.11.2012

I had a dream

No to może taka historia. Wydarzyła się na Maratonie Warszawskim, a w zasadzie po nim.

Nie wiem, czy pisałam, ale od momentu, gdy na Narodowym przekroczyłam linię mety do wieczora, a nawet do dnia następnego, uśmiech nie schodził mi z twarzy. I nie był to taki zwykły uśmiech. Ja po prostu promieniałam, w euforii byłam, cała w skowronkach. Jak nie ja. Rozmowna ze wszystkimi i do wszystkich, zabawna, elokwentna, takimi puentami rzucałam, że naprawdę (naprawdę!) była beczka śmiechu. Nie zdarza się, więc to na pewno musiały być te endorfiny czy serotoniny. Jakby mi się coś nielegalnego zawiesiło normalnie.

Już w kolejce do masażu gadałam z kilkoma (obcymi) chłopakami. Emocjonowałam się biegiem, gratulowałam innym i sama przyjmowałam gratulacje. I oczywiście, że bieganie jest boskie, i który to twój maraton, ale bym coś dobrego zjadła i czy przyszedł już sms z wynikami. Pełnia szczęścia.

Podczas samego masażu rozmawiałam oczywiście z masującymi mię dziewczynami i uśmiechałam się szeroko się do sąsiednich stołów. I nagle widzę, idzie w mym kierunku ekipa telewizyjna. Pan z mikrofonem i drugi z ogromną kamerą. A ja, nie dość że nieuczesana, to jeszcze bez rajtek, no prawie jak na plaży w bikini wyłożona na tym stole. Więc grzecznie i z uśmiechem do tych panów mówię, że bez jaj, że odrobinę intymności, że przecież tu nie żadem salon damsko-męski, że ja tu mięso mam ;) A oni myk, podsuwają mi mikrofon pod nos, a kamerę jeszcze bliżej. I wywiad będą robić. O mamo.


Rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
- Co Panią boli?
- Nic mnie nie boli - odpowiadam (taka szczęśliwa byłam, bezsęsu o zmęczeniu gadać).
- Nic Panią nie boli? A nogi chociaż? Przecież przebiegła Pani maraton?
- Tak! Przebiegłam! I strasznie się cieszę! (oczekuję pytania w jakim czasie i zachwytów, że wow).
- No ale pewnie po takim masażu, to mniej będzie boleć? (dziennikarz delikatnie nakierowuje mnie na odpowiedź).
- No mniej.
- A co mniej będzie boleć? Kiedy ból ustąpi? (pan był przygotowany).
Przypominam sobie Cracovię i tydzień po, więc odpowiadam, że pewnie we wtorek lub w środę da się już coś potruchtać i że co najwyżej ciężko będzie ze schodów schodzić (co jednak zawsze można robić tyłem). I czekam na następne pytanie, delikatnie dając do zrozumienia, że o bólu i zmęczeniu to my dziś raczej nie pogadamy.
- A długo Pani biega? (yes!)
- 14 miesięcy, to mój drugi maraton! (czy zapyta wreszcie o czas?)
I nawijam, że to fantastyczne przeżycie przebiec maraton, że się popłakałam ze szczęścia, że meta na Narodowym pojechana w kosmos i że do tej pory mam gęsią skórkę. Że życiówka, że kibice, że pogoda, że medal itp. Oczywiście cały czas się śmieję i promienieję. I choć krótka, to była zabawna rozmowa i sympatyczny dziennikarz (tak mi się tylko w oczy cały czas bardzo patrzył, za czym nie przepadam). W końcu jednak panowie podziękowali mi i poszli do kolejnych stołów nękać innych masowanych biegaczy.

Ale to nie koniec. Po kilku minutach wraca już sam pan dziennikarz z taką małą, wakacyjną kamerką. Ja wciąż nieuczesana, bez rajtek, jak na plaży. I pyta czy może jeszcze ze mną porozmawiać ciut więcej, bo go zainspirowałam i zafascynowałam. O proszę. No można. Jak mam na imię (jak?). Dlaczego zaczęłam biegać. Ile biegam tygodniowo i skąd mam na to czas. I czy bieganie potrafi zmienić życie i jak bardzo. Przy tym ostatnim pytaniu to trochę mnie zatkało. Tak osobiście, wzruszająco i refleksyjnie się zrobiło. Kurde, to bieganie naprawdę pozmieniało mi życie, dodało uroku, zabarwiło go na inny odcień (nie tylko różowy) i marzenia stiuningowało dość znacznie. Zresztą, jak każda pasja. Potem pan dziennikarz podziękował za wywiad, powiedział, że jestem niesamowita (Ameryka normalnie), że super się rozmawiało i że życzy mi powodzenia w kolejnych biegach i maratonach. I poszedł. Ciekawe czy mnie puszczą pomyślałam, pewnie nie i zresetowałam wszystko poddając się znowu błogiej, pomaratońskiej euforii.

I ostatnio był taki program o bieganiu TVN Uwaga. Wyhaczyłam w necie następnego dnia i co ja paczę? Toż to ten dziennikarz, który ze mną rozmawiał! Jezzzu, chyba mnie nie puszczą w tym programie? Naprawdę byłam wówczas nieuczesana, bez rajtek i jak na plaży. Oraz gadałam jak nakręcona. Świr. Normalnie ciepło mi się zrobiło, gdy zaczęłam to oglądać.

Nie puścili. I pomyśleć, że mogłam - oprócz tego że jestem boską biegaczką, wybitną blogerką i bohaterką Narodowego wszystkiego - zostać także gwiazdą telewizyjną.
Coś się musiało wydarzyć! Zapewne ktoś z zazdrości temu panu dziennikarzu ukradł lub zniszczył taki fajny materiał. A ten musiał zrobić dokrętkę.
Ludzie to wilcy.

7.11.2012

Wio wiosna 2013

Myślami jestem już w 2013 r. I szału dostaję z planowaniem mojego następnego sezonu biegowego. Chciałabym pobiec wszędzie. W biegach najpiękniejszych, tych największych, najlepszych, najdłuższych oraz oczywiście kultowych. I - rzecz jasna - wszędzie zrobić życiówkę. Po cichu marzy mi się coś więcej niż bieganie i wciąż biję się z myślami, czy nie za szybko i nie wiele tych królików namierzam. Tak, z pewnością, za szybko i za wiele. Ale przecież nie byłabym sobą planując "tylko" maraton. Ja zawsze muszę bardziej. Chociaż w myślach, choć w marzeniach.

I tak łosiowi w żłoby dano. Tyle tych biegów różnych, fantastycznych, wybrać coś na wiosnę trzeba, i to jak najszybciej, a ja tak nie lubię podejmować decyzji. No ale w końcu ktoś musi.

Kiedyś (wcale nie tak dawno) marzyła mi się Korona Maratonów, a więc ukończenie w ciągu dwóch lat maratonów w Krakowie, Dębnie, Warszawie, Poznaniu i Wrocławiu. W sumie mam już dwa, więc wystarczyłoby Dębno na wiosnę, a potem, jesienią w miesięcznym odstępie Wrocław i Poznań. No ale im dłużej myślałam, tym bardziej wątpiłam. Bo po co mi korona skoro i tak jestem boska? ;) I czy ja wiem co będzie jesienią? Poza tym to Dębno. Wiem, że maraton zacny i z tradycjami, ale 750-kilometrowa wyprawa na drugi koniec Polski, by pobiec 4 pętle? No raczej nie. Chyba na pewno nie. Nie będzie korony. A jeśli nie Dębno to co? Pomyślałam więc, że może jakiś maraton w Europie. Paryż, Wiedeń, Praga? Wciąż są wolne miejsca, a ja w excelu liczę i liczę czy zdołam się przygotować w 17, 20 czy 23 tygodnie. Paryż (7.04) chciałabym, ach jak bardzo, ale impreza dla mnie odbywa się chyba ciut za wcześnie, gdyż do biegania jakbógda wrócę dopiero w połowie grudnia. Wiedeń (14.04) też cudowny i przepyszne lody, ale mam focha, bo mandat nam wlepili tam ostatnio. Może więc Praga? Wszystko fajnie, ale bieg jest dopiero w maju i może być za gorąco na bicie życiówki. A przypomnę, że dwie trójki z przodu wybiegać bym chciała. Skończy się pewnie na tym, że wybiorę Uć. Albo Paryż. Albo Wiedeń, albo Pragę. Albo Dębno. Albo sama nie wiem co. Ktoś pomoże. Ktoś zadecyduje. Plis.


A przecież trzeba się jeszcze na jakiś półmaraton wcześniej zdecydować. No i wybrać plan treningowy, z czym też oczywiście mam problem. Geez, ciężkie jest życie biegaczki. Zwłaszcza jak nie biega, tylko myśli ;)

Po wiośnie jest czerwiec. A w czerwcu - tu chociaż wybór jest prosty - Bieg Rzeźnika. Tak! To już oficjalne info. Chciałabym go ukończyć! Na marginesie, zagadka. Co wspólnego mam z Biegiem Rzeźnika? Rozwiązanie zagadki: tak samo durnie się nazywamy (hmm, albo może on nawet bardziej?). Ale love Bieszczady, więc dlatego Rzeźnik. I na trening stosunkowo blisko, i partnerkę Elę GazElę mam mocną, i kolejne mega wyzwanie oraz granica do przesunięcia. Tak jak lubię. Więc biegniemy. Czekamy na zapisy, a potem mocno trenujemy w terenie. Klamka zapadła. Rzeźniku drżyj.

Dalsze plany są jeszcze bardziej bardziej. O nich innym razem. Jeśli w ogóle. A tymczasem, w nagrodę pocieszenia, po 10 dniach wybierania, klikania, mierzenia, czytania i słuchania mądrzejszych kupiłam sobie rower szosowy. Śliczny jest. I ta wiosna - jak już tylko coś wybiorę - też chyba będzie niczego sobie. Musi.

2.11.2012

Top Medals

Z medalami jest jak z facetami. Co z tego, że ładny i przystojny, jak nie za wiele znaczy i dawno już zapomniałam. Albo przeciwnie, bardzo wartościowy i cenny, ale niestety plastikowy, niezbyt urodziwy, no i ta wstążka jakaś niespecjalna? ;) Na szczęście są też takie, co i ładne i wartościowe. Medale oczywiście. Choć z uszeregowaniem ich wcale łatwo nie jest - każdy niesie ze sobą inny ładunek emocjonalny, inną chemię i przeżycia oraz różne osiągi sportowe.

Trzy nieprzespane noce, kilkanaście przetasowań w zestawieniu, godziny poświęcone na przypominanie, czytanie poprzednich wpisów oraz przeglądanie zdjęć z biegów i wertowanie wyników. Wzruszeń i łez było hoho. Analizowanie awersów i rewersów medali, wsłuchiwanie się w dźwięk pobrzękiwania ich o siebie, mierzenie długości i szerokości tasiemki oraz fotografowanie ich moim profesjonalnym, milionpikselowym i dwuobiektywnym sprzętem. Gdybym wagę kuchenną miała, to pewnie bym je jeszcze ważyła.

Dobrze, że nie biegam, to choć czas mam na takie durnoty;) Było ciężko, ale oto jest. Lista moich najlepszych, najładniejszych i najbardziej znaczących medali biegowych. Top 10. Oraz niechcąco takie podsumowanie biegowego sezonu startowego 2012.


10. Bieg górski w Iwoniczu Zdroju (7 km)
Sam medal - nie oszukujmy się - licheńki, plastik z jakąś tam naklejką. Nawet nie wisi z innymi, tylko w szufladzie zamknięty leży. Ale w zestawieniu znalazł się przede wszystkim ze względu na szok, którego doznałam w Iwoniczu. To jakaś masakra są te biegi górskie, myślałam między jednym sapnięciem a drugim wspinając się na górę Przedziwną oraz zjeżdżając zeń po błocie. Masakra. Kto by pomyślał, że po tak dramatycznych przeżyciach, będę chcieć gór więcej, i jeszcze więcej? 10-te miejsce w zestawieniu na zachętę.


9. Bieg Sokoła (10 km)
Ładny, choć niezbyt wielki medal oraz pudło i pierwsze miejsce w kategorii wystarczyły, aby w zestawieniu znaleźć się na dziewiątym miejscu. Plecak wygrałam, który do tej pory leży w szafie nietknięty. I dyplom z przekręconym nazwiskiem. Oto i sokół (orzeł?) z rozłożystymi skrzydłami bez rewersu.


8. Półmaraton Jurajski
Prawie jak koniczynka z Lilou, tylko ciut większa. Choć według niektórych to liść dębu. Ładny, duży medal, a i bieg oraz mój rezultat też niczego sobie. Pierwszy nocleg na hali przed biegiem, dużo pozytywnych emocji w trakcie oraz bro na jego zakończenie. Ósme miejsce za śliczną zieloną tasiemkę.


Bieg zapamiętam przede wszystkim za intencję, dla której biegłam (u Agg. wszystko ok!). Oraz kosmicznie wysoką temperaturę i karetki na trasie. Jezzuu jak tam było gorąco i ciężko! Bucie zatapiały się w asfalt i podeszwy potem ze smoły kluczami czyścić musiałam. Najważniejsze jednak, że żubr, którego ponoć goniliśmy, a którego nikt nie widział, na medalu się odnalazł. Poza tym zawsze miło posiedzieć przy żubrze, więc dlatego 7-me miejsce.


6. Półmaraton Rzeszowski
Sam medal bardzo bardzo. Na tyle bardzo, że powtarza się w zestawieniu i występuje raz jeszcze, bo to ten sam cykl biegów był. A półmaraton ważny przede wszystkim za najlepsze na świecie transparenty mię dopingujące, za trasę pod oknami i pracą swą niemalże, za striptiz na ósmym oraz fantastyczną końcówkę. I podium. Te wygrane słuchawki jabra też są super. Teraz jak nie biegam, to chodzę sobie w nich po domu.


5. Bieg górski pod Radziejową (24 km)
Mój pierwszy taki prawdziwy, dłuższy bieg górski. Było szybko, deszczowo, magicznie i radośnie. Piąte miejsce w zestawieniu za kształt, wagę i wielkość medalu. Choć - jak dla mnie - ciut na nim za dużo wygrawerowanych napisów. Życzę sobie jednak jak najwięcej takich górskich blaszek w kolekcji.


4. Bieg 2,4 Dolin (35 km)
Ten bieg wspominać będę jako miejsce, w którym po raz pierwszy tak na serio zamarzyłam o górskich biegach ultra. (Hehe "pomarzyć na serio" - takie rzeczy tylko Bo). Start po ciemku, deszcz na Jaworzynie, parujące góry nad ranem i ogromna satysfakcja na mecie oraz chęć więcej. Nie wiem czy za rok, czy za siedem, ale na pewno będzie więcej ;) A medal, mimo, iż uniwersalny - dla wszystkich biegów w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy ten sam - to bardzo go lubię. Duży, kolorowy, ciężki, na szerokiej wstążce. I z dziurką, przez którą do zdjęcia spoglądać można ;)


No i teraz jest problem z pierwszą trójką. Bo albo medale cudne, albo biegi niezwykłe. Niech będzie więc jednak tak.

3. Półmaraton Warszawski
Prawie wszystko co z tym biegiem związane - było dla mnie biegowym rozdziewiczeniem. Pierwszy półmaraton, pierwsza taka wielka impreza masowa, pierwsze zające i punkty odżywcze na trasie, pierwsi kibice oraz ta sławna euforia biegacza po wszystkim. I folia na mecie, zawsze chciałam taką folię dostać. Poza tym ja naprawdę pobiegłam tam bosko. Jak dynamit leciałam 30 cm ponad chodnikami, lub wyżej nawet. I tak szczerze, to ten medal jest chyba najfajniejszy ze wszystkich. Jest przeogromny, ciężki, z kolorową wstążką z napisem. Trochę dziwią wprawdzie uwiecznieni nań biuściaści okularnicy, ale i tak jest piękny.


2. Cracovia Marathon
Maratoński debiut. Spełnienie marzeń oraz udowodnienie sobie, że jednak jestem ktoś. Debiutu się nie zapomina. Zwłaszcza, gdy bieg w ukochanym Krakowie, a plan zrealizowany z 8 minutami zapasu. W konspiracji dodam. Sam medal równie urodziwy - duży, ciężki i taki klasyczny, z laurowym wieńcem. A na nim - nie wiem skąd - plamka jakaś. To na pewno wyschnięta łza szczęścia. Przebiegłaś Bo maraton - teraz możesz wszystko. Ta głupia i banalna myśl naprawdę potem w kilku nieciekawych momentach pozwalała mi nabrać dystansu i kazała nie przejmować się idiotami.


1. Maraton Warszawski
Zwycięzca. Zupełnie jak ja 30 września. Same pozytywne emocje i wspomnienia mam z tego maratonu. Mojego drugiego maratonu. A bałam się przeogromnie. Stuprocentowa realizacja planu, życiówka, finisz ładny i piękna (zwycięska) walka ze sobą na trasie. Zostałam Bohaterką pełną gębą, bez żadnej ściemy i marszu. I jaka ja szczęśliwa byłam po wszystkim! I jak mi wszyscy potem gratulowali! I ta fotka z mety jaka radosna! Medal przecudny, duży, kolorowy o ciekawej, niebanalnej kompozycji z motywem nawiązującym do szarfy na mecie oraz Kosza Narodowego. No i dziurkę ma, a nawet dwie ;) I podpisali mię. I za to wszystko zdecydowanie Number One.


Przebiegłam dwa maratony, mogę wszystko. Czasami wciąż tak myślę. I co najgorsze - wierzę ;)