31.12.2012

2801 km!

Czyli jak z Bieszczadów do Murmańska. Jak z Łodzi do Madrytu, albo ze Szczecina do Ankary. W 2012 roku przebiegłam 2801 km! Dla zaprawionych biegaczy tyle co nic. Znam kilku, którzy właśnie otwierają szampana świętując łamanie kolejnych barier: 3 tys., 3,2 tys., 3,5 tysiączka lub więcej. Ale dla mnie, te 2800 km to jest mega wyczyn (choć jakby nie ta jesienna przerwa, kurcze, też bym pewnie miała 3 tysie). To jest wielkie WOW i ani myślę umniejszać sobie zasług czy ograniczać się w zachwytach. Trzy razy więcej niż w 2011 roku! Trzy razy wielkie wow!

Tyle kilometrów biegiem to ponad 158 tys. spalonych kalorii. To 41 kilogramów rodzynek w czekoladzie, które mogłam jeść do woli. Albo kilkanaście ogromnych, 1000 ml kubełków lodów czekoladowych. 10 skrzynek piwa. 790 kg pomidorów. Ponad 580 kg marchewki.

Hmm, czy ja naprawdę dałabym radę to zjeść i wypić?

To był bardzo fajny rok. Zaskakujący, zróżnicowany, wybiegany tak, że lepiej bym sobie tego nie mogła wymyślić. Tyle wrażeń, tyle pozytywnych emocji i takiej dziecięcej radości to chyba dawno nic mi nie dawało. Onegdaj toczyła się taka dyskusja "gdybym jeszcze raz zaczynał biegać" co bym zrobił lub zrobiła. Co zmienił, jak inaczej podszedł do treningów i które insze buty wybrał.

Otóż. No ja bym nic nie zmieniła. Wszystko poukładało mi się tak ładnie, tak perfekcyjnie i idealnie (wiem, to zaczyna być nudne). Odniosłam mnóstwo osobistych sukcesów, nie popełniłam (chyba raczej) żadnych rażących błędów, a wszystko co ewentualnie uznać można za błąd, przybliżyło mnie do bycia... ekhm... lepszą i mądrzejszą biegaczką. Z internetowych porad w życiu nie wyciągnęłabym tego, czego nauczyłam się na własnych próbach i eksperymentach. Gdybym na początku nie biegała za dużo i nie przeciążyła kolan - nie sięgnęłabym po "Biegiem przez życie" i nie poznała podstaw tej całej zabawy w bieganie. Gdybym od początku dbała o sporty uzupełniające i stabilizację... cóż, nie byłoby teraz czym śrubować mojej formy na przyszłość. Gdybym biegała po zróżnicowanym podłożu i w terenie... Zaraz, ale ja przecież biegałam po zróżnicowanym podłożu i w terenie! Tak samo jak ćwiczyłam siłę biegową, urozmaicałam treningi starając się, aby nie było nudy i każdy niósł z sobą coś nowego. Poza tym startowałam na krótkich i długich dystansach, trenowałam wg planu i bez planu, dbałam o sen i regenerację. Byłam cierpliwa i nie porywałam się na maraton po kilku miesiącach przygotowań. Tak, jak wspomniałam. Idealnie. Wszystko ułożyło się idealnie.

I niech się tak dalej układa. Nie tylko mi ;)

28.12.2012

Ładny początek

Nie o bieganiu, ale też ciekawie ;)

Aby nie było, że to jakieś noworoczne postanowienie (nie zwykłam robić), zdecydowałam, że jeszcze w grudniu porządnie wezmę się za pływanie. Zapisałam się na weekendowy kurs Total Immersion, ale że on dopiero w styczniu, a ja niecierpliwa z natury bardzo jestem, to postanowiłam coś pochlapać wcześniej u siebie z instruktorem. Wyklikałam, udałam, że na ichniejszej stronie nie widzę tekstu czcionką comic sans, stwierdziłam, że ważne że jest logo TI i zadzwoniłam oraz umówiłam się na lekcję. Sobota 7.00 rano.

W wodzie byłam już kwadrans wcześniej, aby się rozgrzać, no i sprawdzić, czy ja - po kilkumiesięcznej przerwie - to jeszcze pływać umię, czy mi tam czegoś ostatnio nie wycięli za bardzo lub nie wszyli czasem (choć akurat jakaś płetwa to by się przydała). Sprawdziłam, nic się nie zmieniło, woda wciąż jest super, a ja na dno nie idę. Ba, wydaje mi się, że nadal w krytym żabolu nie mam sobie równych! ;) Ale nie o żabce chciałam, tylko o kraulu...
I tak pływam sobie wcześniej, pluskam się w zaskakująco ciepłej wodzie, paczę idzie jakiś pan, więc pytam czy Pan Adam?
- Tak. A to z Panią jestem umówiony?
- Ze mną.
- Ale przecież Pani umie pływać.
- Umię. Ale ja chcę się doskonalić.
- Ale tutaj nie ma czego doskonalić.
- ????
- Ok, proszę przepłynąć kraulem jeszcze 2 długości i popatrzę dokładniej.
- Hihi, tym moim kraulem mam płynąć?
- Tak. Tym.
No dobra. Sam tego chciałeś. I pruję. Woda się z basenu wylewa, fale przewracają innych pływaków, bąbelków miliard, a towarzyszący mi hałas skutecznie zagłusza sączącą się w tle muzykę. Dodam, że po 2 długościach, prawie trzeba było mnie reanimować.

- Bardzo dobrze. Gdzie się Pani uczyła pływać? (Nie no, to są jakieś jaja, myślę sobie).
- Nigdzie. Sama się uczyłam.
- Niemożliwe.
- Mówię prawdę! (Koleś serio jest zabawny, myślę nadal). Podpatrywałam jak pływają inni, naśladowałam i wyszło takie coś.
- Aha. No to może inaczej. Po co chce Pani doskonalić tego kraula?
- Aaa, bo mam takie różne marzenia, plany... (bloga mojego nie czyta, czy jak?)
- A o metodzie Total Immersion Pani słyszała?
- (Bingo! Właśnie kończę czytać książkę T. Laughlina, a YouTube to już sam mi kawałki z TI podpowiada i wyświetla). Aaaa, coś tam słyszałam niby. I właśnie tą metodą jestem ciut zainteresowana.

No i się zaczęło. Okazało się, że pod kątem TI to jest u mnie co poprawiać. Oj jest. Generalnie, to trzeba mojego kraula stworzyć prawie od początku. Dobrze, że w sumie dużo nim nie pływałam, to złych nawyków nie jest tak wiele i łatwiej jest mi się przestawić. Okazało się też, że straszne drewno jestem. Wydaje się człowiekowi, że wysportowany jest, że jak głową do kolan dotknąć umie i maraton przebiegł dwa razy, to już jest ruchawy. Błąd. Wielki błąd. Bo wcale nie jest. Masakra. Co więcej, brakuje komunikacji lub moje ciało nie rozumie rozkazów które mu wydaję, albo ich nie słyszy. A mówię lewej nodze nie machaj tyle, powtarzam rękom wyluzujcie, głowie każę niżej - a one wciąż swoje. Masakra. Choć z ćwiczenia na ćwiczenie jest lepiej.

Jestem po dwóch lekcjach i w sumie 6 godzinach ćwiczeń. I już pływam inaczej. Lżej, luźniej, łatwiej. Wyobrażam sobie, że niczym szpadą przecinam wodę torując tunel w którym opływowo zmieści się cała reszta i prawie bezszelestnie (wyobrażam sobie) przemieszczam się nim do przodu. I potem druga ręka i drugi cios szpadą. Jak się skupię - nie śmiać się - to długość basenu na 22 lub 23 ruchy zrobię! Oczywiście jest mega wolno, ale wszystko w swoim czasie. I najważniejsze, ja właśnie polubiam kraula! Nie sądziłam, że kiedyś to nastąpi. Ćwiczenia są nudne jak jazda na trenażerze, ale efekty... Chcę więcej. A przecież to dopiero początek!

Ładny początek na koniec, bądź co bądź, również ładnego roku.

23.12.2012

A więc Bo,

po pierwsze byś była zdrowa.
Poza tym, aby za rok było tutaj mnóstwo fantastycznych, zapierających dech w piersiach relacji z biegów.
Abyś jak najmniej (choć troszkę może być) pisała o lenistwie, o niechcemisię i beznadziejniemiwrożowym.
Aby nigdy nie pojawiło się tutaj słowo "kontuzja", a jak najwięcej, do wyrzygania wręcz, niech powtarza się i powtarza "życiówka".
Abyś w swej kolekcji zgromadziła tak wiele dużych i ciężkich medali, że trudno będzie zrobić Top Medals.
Możesz też ciut rzadziej pisać, że jesteś boska (choć jesteś). Nie każdy to lubi i jeszcze przestaną czytać.
Aby podbiegi się nie dłużyły, by nie było strachu na zbiegach, za to na szczytach zawsze radość i wspaniałe widoki.
Aby tyłek od siodełka mniej bolał i kraul choć trochę stracił na swej śmieszności.
Aby nie było kryzysów, skurczów, odwodnień i schodzących paznokci. I abyś o rozciąganiu zawsze pamiętała.
Abyś znowu deskę potrafiła robić godzinami. Na jednej ręce.
I jeszcze abyś się lepiej i mądrzej odżywiała. Słodycze to nie węgle, przecież wiesz.
Aby w lecie nie było tak gorąco, jak zimno potrafi być w zimie. I aby pogoda nigdy nie była pretekstem, by zrezygnować z treningu.
I generalnie, aby to wszystko jakoś biegło. Przynajmniej tak jak w tym roku ;)

18.12.2012

Znowu!

Najpierw sprawdzam, czy trzeba zmyć makijaż, czy może zrobiłam to już wcześniej, rozczesuję i związuję włosy, bywa, że kładę na kaloryfer rajtki i jedną z koszulek. Jak w domu zimno, to miło się potem ubrać w takie zagrzane ciuszki. Często włączam też jakąś energetyzującą muzę i staram się nie wyglądać przez okno. Potem wkładam na siebie warstwy. Skarpetki lub podkolanki, rajtki i wierzchnie dresy. Albo tylko ocieplane rajtki. Lustro. Piję szklankę wody. Top, pulsometr, jedna koszulka i druga. I znowu lustro. Krem na twarz, truskawkowy carmex na usta, w kieszeń chustka do nosa. Wdziewam na wierzch ostatnią warstwę, najczęściej bluzę. Jeszcze raz poprawiam i związuję włosy. Montuję grajka i zakładam zegarek. Lustro. Następnie szukam kluczy, gdzie ja znowu posiałam te klucze? Ciut gorąco, zaczynam się gotować, ściągam bluzę. Są klucze! Zakładam bucie, jeszcze raz bluzę, względnie ortalion lub softshell w zależności od tego co za oknem (w końcu trzeba przez nie wyjrzeć). Chustka pod szyję, czerwona czapa na głowę, sprawdzam czy wszystko mam pozapinane, powpuszczane i czy w żadną szczelinę zimny jęzor wiatru się nie wślizgnie. Lustro, rękawiczki, włączam "on" na grajku i wychodzę. Biegać.

Brakowało mi tego. I choć czasem ciężko się zebrać, tyle czynności rożnych rozmaitych trzeba wykonać, tyle razy pomyśleć i powiedzieć sobie głośno, że tak kurna, wiem że dla normalnego człowieka to nienormalne, wiem jaka jest temperatura i że śnieg, tak, idę biegać! ("idę biegać" zawsze mi się to stwierdzenie podobało) - to jest radość, że znowu to robię. Taki wewnętrzny spokój odzyskałam ;)

A biegam sobie ot tak. Wolno, wolniej, wolniutko lub gdy jest zimno to ciut szybciej. Oszczędzam się. Pewnie nawet oszczędzam się za bardzo, ale akurat w tym momencie to lepiej raczej przeginać w tę, a nie tamtą stronę. Oprócz biegania robię deskę, brzuchy i na siłowni z chłopakami dwa razy w tygodniu mnóstwo innych ćwiczeń wzmacniających i siłowych. No i się rozciągam. Wzór!

Dwa tygodnie i ponad 80 km. Też mi się podoba. Doskładane wprawdzie jak ziarnko do ziarnka, bo na razie tylko 2, a może 3 razy przekroczyłam magiczną barierę 10 km, ale tych ośmiu dych przebiegniętych bez żadnych oszustw nikt mi nie odbierze! Czasem wkurza mnie, że tak to powoli idzie, ten cały mój powrót. Że człapię miast biegać, że jeszcze trochę poczekać muszę na krosy czy podbiegi. Że muszę być cierpliwa, rozważna i romantyczna oraz że ambicji mam nie słuchać tylko zdrowego rozsądku. No ale potulnie słucham, a jak grzeszę to w tylko myślach planując czego to ja nie dokonam w przyszłości.

A właśnie plany. Tak więc planu raczej nie ma. Na razie niestety jest bardziej weryfikacja moich ambitnych predykcji wiosennych. Na jeszcze ambitniejsze ;) <żart> <głupi żart>. Będzie więc maraton, ale raczej nie życiówkowy i raczej w PL. Nie podjęłam jeszcze decyzji gdzie i kiedy. Ale pewnie jakoś w kwietniu go pobiegnę ;), więc albo Uć, albo Orlen Srorlen albo Cracovia. Wcześniej jakbógda połówka w Warszawie, niby się zgłosiłam. Nie będzie chyba Rzeźnika. I generalnie debiut w ultra przesunie się pewnie w czasie. Albo i nie. O innych rzeczach nie piszę nawet, bezsęsu, znowu coś nie wyjdzie i będzie tylko żal. Poza tym - będzie co ma być. Chyba. Wprawdzie, w tym tygodniu, oprócz końca świata, wydarzy się zapewne kilka innych ważnych rzeczy (informować na bieżąco czy hurtem?), ale jeszcze nie wiem, czy i jaki wpływ będą mieć one na moją świetlaną sportową przyszłość. Się okaże.

Biegnę, już półmetek. Oczywiście ubrałam się za ciepło i każdy z istniejących suwaków już został rozpięty, a szczelina udrożniona. Ostatnia prosta, zakręt, park linowy, stop. Wyłączam garmina, ten klik to jedna z przyjemniejszych chwil treningu. Rozciągam się przy ulubionym drzewie. Schody, otwieram drzwi, "Jeeeeestem!". Lustro. Ściagam czapę, rękawiczki. I jedną bluzę, potem następną... Powroty są super.

6.12.2012

Prawie jak

Prawie jak roztrenowanie. Prawie jak bieganie. Prawie już nie boli. Prawie jezdem.

I tak w minioną sobotę zakończył się czas błogiego, rekonwalescyjnego lenistwa. Prawie jak dłuższego roztrenowania. Jeszcze nigdy w życiu nie ciulowałam tak długo i tak intensywnie. Nawet się nie przyznam ile sezonów Chirurgów obejrzałam oraz innych filmów, których tytułów już nie pamiętam... Czy było to męczące? Niespecjalnie. Fajnie było tak po prostu nie musieć chcieć, nie chcieć móc. Nie robić nic. Spać, czytać, klikać, oglądać, jeść, spać, jeść, klikać, oglądać. No ale skończyło się, wystarczy, czas wracać.

W sobotę wybrałam się na stadion i akcję Biegam Bo Lubię. Czy pisałam już gdzieś kiedyś, jakie fajne są te zajęcia i że gdyby nie BBL, gdzie poznałam tajniki sztuki oraz innych biegaczy nie byłabym tu gdzie jestem? Aaa zapomniałam, teraz w czarnej dupie jestem, no ale nie byłabym tam, gdzie 2 miesiące temu? Kiedyś koniecznie muszę o tym napisać. Tak więc na zajęciach BBL przyjęto mnie oczywiście z wszystkimi honorami, każdy chciał mnie dotknąć, popytać i porozmawiać. Życie. A potem była rozgrzewka, sporo rozciągania i zabawa biegowa, co w moim wykonaniu oznaczało człapo-trucht i marsz. Dublowali mnie na potęgę, ale nie to się liczyło. Ja prawie biegłam!

W poniedziałki zwykłam odpoczywać, ale teraz, gdy wszystko się poprzestawiało, zaplanowałam 6 km jakbógda biegu, a jakbógnieda to marszobiegu. Był bieg (!) i to nawet 7 km, z czego ostatnie 3 pobiegłam na salę pokibicować jednemu meczu koszykówki. Tydzień temu pamiętam, godzinę szłam na ten mecz, bolało jak diabli, zastanawiałam się tylko czy dzwonić po taksówkę czy po erkę, czy może się jednak jakoś na tę halę doczłapię. Teraz delikatny trucht teleportował mnie w to samo miejsce dwa razy szybciej! Jest progres, jest radość! A nawet radość podwójna bo wygrali nasi. Choć sędzia kalosz.

1.12.2012

Uratowany paznokieć

I jeszcze jedna. Dziwna historia.

Nie jestem jakaś specjalna paniusia, generalnie nie stroję się i w trampkach chodzę przez 90% życia. Ale jest kilka rzeczy, na punkcie których mam fioła. Jedna z nich to stopy. Po prostu muszą być one gładkie, miłe i pachnące, a paznokcie oczywiście pomalowane, przez cały rok. I jeśli nie są - to czuję się źle, jakbym nieubrana była lub miała coś między zębami. Najczęściej wierna też jestem jedynemu słusznemu kolorowi lakieru paznokci u nóg, aczkolwiek zdarza się, że silę się na ekstrawagancję i bawię się innymi odcieniami. I tak na przykład na Maraton Warszawski paznokcie były (no jakie?) - oczywiście, że różowe, a w Krynicy biegłam na turkusowo. W Piwnicznej - z tego co pamiętam - paznokcie miałam w kolorze ulubionej głębokiej czerwieni wpadającej w bordo. Tak na poważnie, bo to przecież mój pierwszy taki na serio bieg górski miał być.

I wtedy w Piwnicznej uświadomiono mi, że biegi górskie oznaczać mogą zagładę dla moich paznokci u nóg. Przyznam, było to dość wstrząsające odkrycie. Jedna z dziewczyn (tych szybkich, z czołówki) powiedziała w szatni, że właśnie schodzi jej ósmy paznokieć w tym sezonie. Czujecie? Ośmy! I że nie pamięta, kiedy ostatni raz malowała paznokcie i chodziła w japonkach. Geezz! pomyślałam patrząc na moje śliczne bordowe paznokietki, to ja już wolę w ogonie przybiegać, być ostatnia nawet, ale za to ze wszystkimi paznokciami! Na szczęście, po 24-kilometrowym biegu górskim pod Radziejową moim stopom i paznokciom nie stało się nic. Stwierdziłam wówczas, że na pewno temat mnie nie dotyczy i przestałam się martwić.