Dlaczego lubię bieganie po górach? BO nigdy nie wiem co będzie za zakrętem. BO widoki są boskie lub mgła czasem, ale też magiczna. (O ile oczywiście coś widzę, a nie lampię w dół, by się nie pozabijać na korzeniach lub nie poślizgnąć na innych atakujących znienacka trailowych niespodziankach). BO cały czas się coś dzieje. BO ludzie przyjeżdżają fajni, jacyś tacy mniej zmanierowani. BO błoto, bo kamienie, bo chaszcze. BO dostaję mocno (za mocno) w dupę. BO łydki fajne pooglądać można. BO kameralnie i na luzie jest, choć czołówka i tak zawsze z Melmac. BO góry to góry. Kropka.
Tak więc długo nie trzeba było mnie namawiać na start w kameralnym biegu poświęconym pamięci Wojtka Kozuba - alpinisty, biegacza, "Mężczyzny z pasją", który zginął w drodze powrotnej ze szczytu na Mont Blanc. Zawody już po raz trzeci organizuje jego żona ściągając w Beskid Żywiecki masę miłośników gór, wspinaczki i biegania. Zazwyczaj bieg wiedzie na Babią Górę, w tym roku, ze względów remontowych zmieniono trasę. Na (ponoć) ciekawszą, trudniejszą i ładniejszą.
Ciekawa to ona była, a jakże. Zwłaszcza pionowe niemal podejście na szczyt Małej (dobre sobie, małej) Babiej Góry lub równie zapierające dech w ekhm... piersi raz kamieniste, a następnym razem błotne zbiegi. I tu dygresja. Mogę narzekać, że w tramwaju ciężko mi usiąść. Że w kinie czasem za mało miejsca na nogi. Że w samolocie - jeśli tylko pozwolą - prawie zawsze przy awaryjnym siadam. Że długie spodnie ciężko mi niekiedy znaleźć, a kozaki kończą się w połowie łydki. Ale w górach te moje nogi naprawdę się przydają :) Z tą swoją długością. Na podejściach, że mogę sięgać co dwa kamienie lub trzy schody nawet. Oraz na zbiegach gdy puszczam je przed siebie od pięty nie blokując kolan, a one niczym w kreskówce furczą jak kołowrotek przemieszczając ciałko me w kierunku mety. Tak więc w górach, ujdą te moje nogi...
Ale nie o kończynach przecież chciałam, tylko o biegu. A więc znowu zajawka milion na bieganie po górach! A nawet dwa miliony, tak na mnie kurde działa ta sceneria, że zapominam o BOżym świecie i wszelkich innych "założeniach startowych", że luźno ma być, treningowo i na lajcie. Bo z racji zbliżającego się ultraMaratonu Bieszczadzkiego tak właśnie chciałam pobiec - "na zaciągniętym hamulcu" - a tymczasem tradycyjnie poszłam w trupa i masz teraz baBO placek, a raczej ból (nie tylko istnienia) oraz zakwasy... Oj boli.
Już taka zblazowana ze mnie blogerka, że nie chce mi się opisywać kilometr po kilometrze całego tego biegu. Kto by chciał to czytać? Że tempo takie tu, a inne tam. Że najpierw delikatnie pod górkę, a potem kąty zdecydowanie zaczęły się powiększać. Że żel zjadłam na 8, a może i 9 kilometrze, że tego wyprzedziłam, a potem tamtą i jeszcze jedną. A wodę to piłam ze źródełka. No kogo to interesuje? Kogo? Ale o tętnie to wspomnieć muszę bo się uduszę. Średnio 179 bpm! Czujecie? Noo, na podbiegach to ja naprawdę czułam, że mam serce. I że bić potrafi ono mocniej niż do Brada Pitta. Lub tam do kogoś innego.
Ciut się sponiewierałam na tym biegu. Blisko 1000 m przewyższenia w górę, i tyle samo w dół na dystansie 14,2 km potrafią dać w kość. Cieszy, że jakoś specjalnie nie dawałam się wyprzedzać, a nawet wręcz przeciwnie i viceversa :) I że na tych zbiegach, wszak z niewielką wciąż troską o wytrzymałość tytanu w paszczy, dawałam również radę. Ba. Kilka razy to prując w dół krzyczałam nawet "leeewa wooolna". Hehe, góralka się znalazła. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że z czasem 1:48 zameldowałam się jako piąta kobiałka na mecie (na 44 startujące!) i jeszcze tytuł drugiej w najlepszej kategorii wiekowej zdobyłam. Drewniany medal, chwila chwały, dyplom i buff - tym razem więc bez szaleństw, ale przecież nie o to w tym wszystkim biega...
I jeszcze przerwa na odrobinę wzruszeń. To niezwykłe, że w taki radosny sposób czcić można pamięć ukochanej osoby, której już nie ma. I nigdy nie będzie. I że wokół niej oraz wspomnień z nią związanych, skupić tylu pozytywnie zakręconych ludzi podzielających pasję i miłość do gór. Z jednej strony był to bowiem zwykły górski bieg. Z wpisowym, numerkiem na klacie i wodą za linią mety. Z drugiej jednak, zwłaszcza po wstępie, że pamiętajcie, będziecie biec jedną z ulubionych tras Wojtka i jego duch z pewnością gdzieś tam jest, był to bieg inny niż te, w jakich do tej pory brałam udział... Nawet o przemijaniu i kruchości tego wszystkiego pomyśliwałam sobie w trakcie. No, serio o tym myślałam.
I tylko szkoda mi trochę, że głupia Bo dała ponieść się emocjom i jednak nie pobiegła bardziej zachowawczo. I teraz ciut zmęczona jest i niestety marnie widzi udaną regenerację przed Maratonem Bieszczadzkim.
A to już w tę niedzielę! Omamo! Aż 53 km z łącznym przewyższeniem ponad 3000 m! Słabo mi, zwłaszcza że przez miniony miesiąc nie przebiegłam więcej niż 200 km. Na szczęście wiem, że widoki będą boskie, lub mgła czasem, ale też magiczna. Że cały czas będzie się coś działo. Że ludzie przyjadą fajni, jacyś tacy mniej zmanierowani. Że pewnie błoto będzie, kamienie i chaszcze. I na 100% dostanę mocno (za mocno) w dupę. I że łydki fajne pooglądam sobie. Hopsa. BO przecież kurde jadę w góry biegać! Więc zajawka milion. A kciuki to trzymać obowiązkowo. Dziękuję. Kropka.
Ale nie o kończynach przecież chciałam, tylko o biegu. A więc znowu zajawka milion na bieganie po górach! A nawet dwa miliony, tak na mnie kurde działa ta sceneria, że zapominam o BOżym świecie i wszelkich innych "założeniach startowych", że luźno ma być, treningowo i na lajcie. Bo z racji zbliżającego się ultraMaratonu Bieszczadzkiego tak właśnie chciałam pobiec - "na zaciągniętym hamulcu" - a tymczasem tradycyjnie poszłam w trupa i masz teraz baBO placek, a raczej ból (nie tylko istnienia) oraz zakwasy... Oj boli.
Tak było. Fot. T. Dzięgielowski |
Ciut się sponiewierałam na tym biegu. Blisko 1000 m przewyższenia w górę, i tyle samo w dół na dystansie 14,2 km potrafią dać w kość. Cieszy, że jakoś specjalnie nie dawałam się wyprzedzać, a nawet wręcz przeciwnie i viceversa :) I że na tych zbiegach, wszak z niewielką wciąż troską o wytrzymałość tytanu w paszczy, dawałam również radę. Ba. Kilka razy to prując w dół krzyczałam nawet "leeewa wooolna". Hehe, góralka się znalazła. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że z czasem 1:48 zameldowałam się jako piąta kobiałka na mecie (na 44 startujące!) i jeszcze tytuł drugiej w najlepszej kategorii wiekowej zdobyłam. Drewniany medal, chwila chwały, dyplom i buff - tym razem więc bez szaleństw, ale przecież nie o to w tym wszystkim biega...
Co tam mój promienny uśmiech. Mina dziewczynki (córki Wojtka) po prawej :) Fot. T. Dzięgielowski |
I tylko szkoda mi trochę, że głupia Bo dała ponieść się emocjom i jednak nie pobiegła bardziej zachowawczo. I teraz ciut zmęczona jest i niestety marnie widzi udaną regenerację przed Maratonem Bieszczadzkim.
A to już w tę niedzielę! Omamo! Aż 53 km z łącznym przewyższeniem ponad 3000 m! Słabo mi, zwłaszcza że przez miniony miesiąc nie przebiegłam więcej niż 200 km. Na szczęście wiem, że widoki będą boskie, lub mgła czasem, ale też magiczna. Że cały czas będzie się coś działo. Że ludzie przyjadą fajni, jacyś tacy mniej zmanierowani. Że pewnie błoto będzie, kamienie i chaszcze. I na 100% dostanę mocno (za mocno) w dupę. I że łydki fajne pooglądam sobie. Hopsa. BO przecież kurde jadę w góry biegać! Więc zajawka milion. A kciuki to trzymać obowiązkowo. Dziękuję. Kropka.
Kolejny fajny bieg górski do wpisania na 2015 rok.. ;) Coś dużo tych gór, prawda Bo?;) Ech, zazdroszczę Ci tej bliskości, tego południa. Tego, że w godzinę-dwie dostajesz się w TAAAAAAAAAAKIE miejsca...
OdpowiedzUsuńTeż sobie czasem zazdroszczę... Nie tylko tego zresztą :)
Usuń